Podniecony zdjął ze stołka blaszaną miednicę z krochmalem. Rozejrzał się. Nad żeliwną wanną dostrzegł solidny stalowy hak, na którym wieszał przemoczone palto. Wszedł na stołek i bez wahania zaczepił na haku koniec paska. Był gotów. Spojrzał na wysmukłą mosiężną kolumienkę i zamknął oczy. Nie mogąc już cofnąć pochopnie podjętej decyzji, z obrazem wypolerowanego metalu w oczach zrobił w swym śnie krok naprzód.
Był odzianym w skórę pasterzem, który po północnym zboczu góry wracał do San Giovanni Rotondo. Przed chwilą zdmuchnął z pasterskiego kija utrudzoną dziką pszczołę, która taszczyła do gniazda kwiatowy pyłek, gdy on pędził przed sobą stadko łaciatych kóz. Było południe. Upał nie do zniesienia. W oddali, na szczycie góry zasłaniającej widok na zatokę Manfredonia, leżało Monte San Angelo. W rozpalonym powietrzu biały zamek wybudowany przez krzyżowców zdawał się falować, a cienka wstążka drogi jak rzemień oplatała zbocze, wiodąc na zachód, do miasta, w którym mieszkał bandażujący stygmaty mnich.
Stern przystanął w upalnym słońcu, wypatrując cienia, w którym najłatwiej byłoby mu się schować. Uwielbiał cień. Był jego cichym wyznawcą. Cień pokonuje wszystkie przeszkody, zamieniając się pod koniec każdego dnia w przynoszącą ulgę noc. Kiedyś, gdy wyszedł o świcie z namiotu, zobaczył, jak monstrualny cień pojedynczej pinii, niczym ostry pal, na który wbijano skazańców, przebił kamienny stół, sunąc podstępnie aż po horyzont. Zachwycony postawił na nim stopę, a potem całe ciało i rozkoszował się zimną powietrzną kąpielą. Kiedy słońce zaszło za chmurę, katowski pal zniknął nagle, a on złożył namiot i zebrał rzeczy, by udać się w dalszą drogę. Zachował tę tajemnicę dla siebie. Wiedział, że cień przekracza wszystko. Pełznie w ciszy jak zwiadowca, by nagle, jak wezbrana rzeka, zawojować całą dolinę, zatrzymując ją niczym bezcenny łup.
Teraz szedł skrajem Foresta Umbra, pamiętając ostrzeżenia ojca, by się w nim nie chować. Właśnie tu miała być ukryta głęboka jaskinia, w której kiedyś składano ofiary.
Żyli w niej „ludzie ziemi” wychodzący na powierzchnię tylko nocą. Z łatwością czynili czary, przyspieszając i cofając czas, starzejąc się w kilka chwil i równie łatwo zmieniając się w dzieci. To oni zostawili po sobie ryty naskalne, dziwne symbole na kościach i naczyniach z gliny. Nikt nie wiedział, skąd przybyli, choć stary rybak z Vieste, co znał całe wybrzeże od Bari do wysp Tremiti, chwalił się, że w jednej z zatopionych grot odkrył starożytną łódź ozdobioną podobnymi znakami.
Obejrzał się trwożnie. Zwarta ściana drzew obiecywała wolny od słońca, ożywczy chłód. Przezornie omijając język lasu, skręcił na północ i doszedł do opuszczonego domostwa, którego granicę wyznaczał mur z ułożonych płasko wapiennych kamieni. Teraz porastał je mech i cienka gałązka powoju kładła się nieśmiało na poszarpanych załomach. Właśnie je mijał, gdy jeden ze skalnych odłamków wydał mu się inny. Zaciekawiony zatrzymał się, a potem, patrząc czujnie na kozy, szybko zawrócił. Podszedł do fundamentu, by stwierdzić ze zdumieniem, że to nie kamień, lecz pobielała na słońcu bawola czaszka. Była imponująca. W miejscu nosa otwierała się głęboka szczelina, prowokując grozą na podobieństwo weneckiej maski. Zabawne, ale zdawało mu się, że martwy bawół patrzy na niego posępnie. Osadzone po bokach oczodoły zionęły pustką, lecz przecież kiedyś w oczach zwierzęcia odbijały się kępy zielonych traw, lazur nieba i dające schronienie od słońca, pełne szeleszczących cykad oliwki. Zaintrygowany, płosząc chyżą jaszczurkę, podniósł czaszkę. Przystawił ją sobie do głowy, udając bawołu. Zgiął tułów. Teraz wyglądał groźnie, niczym Minotaur szykujący się, by kogoś znienacka zaatakować. Znudzony zabawą rzucił czaszkę pod stopy i jednym uderzeniem sandała odłamał zakrzywione ostrze. Róg był wspaniały. Na jego końcu widniał wyryty znak przypominający cień wysokiej, smukłej pinii. Zaciekawiony pochylił się i wyciągnął dłoń. Zamierzał schować go do płóciennego worka, lecz w porę się opamiętał. Patrzył ze wstrętem na wijącą się w środku tłustą larwę. Z obrazem żółtej larwy, którą niechcący zbudził, ze złością kopnął czaszkę, aż zatrzymała się opodal na karłowatej oliwce.
Zdyszany, wypatrując chmur, podniósł wzrok. Zamiast nich dostrzegł na czystym firmamencie sokoła. Ptak kołował ospale w nieruchomym powietrzu, jakby żar był jego sprzymierzeńcem. Właśnie wtedy, gdy śledził go wzrokiem, zrobił nierozważny krok. Oślepiony potknął się o wystający kamień i instynktownie zwinął w kłębek. Spadał niczym biała czaszka bawołu w pełną cienia, wilgotną przepaść, zostawiając na górze uparte kozy, sokoła i wpatrującą się weń zawzięcie Bellę. Stern leciał w dół.
Gdyby nie powiedziała tego jednego słowa, wszystko mogłoby być inaczej. Sprowokowany, z maską na twarzy zagrodził jej drogę, gdy chciała go ominąć. Zdziwienie w jej oczach rozwścieczyło go. Potem przypomniał sobie, że chwycił ją za włosy i brutalnie uderzył pięścią w skroń. Zatoczyła się i upadła jak szmaciana lalka. Kiedy zaczęła wzywać pomocy, zaskoczony własną reakcją, kopnął ją w brzuch, zmieniając krzyk w urywany skowyt. Dalej - niczym w wyuczonej na pamięć roli - pokazał jej, co znaczą ból, poniżenie i rozpacz. Zmaltretowana, z rozbitym czołem Anna leżała na dywanie, czekając na najgorsze. Milczała, a więc przyznawała się do winy i gotowa była za nią odpokutować.
Czyżby, zastanawiał się Stern, pogodziła się z myślą, że w najdrobniejszych szczegółach powtórzy za chwilę opisywaną na łamach „Kuriera” makabrę? Na jego twarzy pod maską gościł przez sekundę uśmiech satysfakcji. Nic już nie mogło mu przeszkodzić. Magda - postarał się o to - zabrała Kasię do kina, a gdyby nawet ktoś zapukał do drzwi, uda, że go nie ma, i nie otworzy
Teraz czekała na niego praca. Wyobraził sobie, że nowe cierpienia, które za chwilę zada żonie, dostarczą mu ostatecznego motywu, jaki przyświecał nauczycielowi. To skojarzenie sprawiło, że poczuł do niego sympatię. Wydało mu się to zupełnie naturalne, a zarazem niewiarygodne. Gdyby w tej chwili poszedł do przedpokoju obejrzeć w lustrze swoją twarz, zobaczyłby maskę rogatego daniela, którą podarował mu Murof. I ważny szczegół: cętki jasnej sierści po bokach rozwartych szeroko nozdrzy Nie, nie miał zamiaru tracić czasu na jakieś sentymenty. Odruchowo wsunął prawą dłoń do kieszeni marynarki. Nie spiesząc się, wyjął z niej pięć gwoździ i ułożył na dywanie w połyskujący płotek. Z blatu biurka podniósł żelazny młotek. „Płotek- -młotek”, powtarzał jak dziecko banalne skojarzenie.
Zajęty rymowanką, wbił w jej piętę pierwszy gwóźdź. Tak jak przypuszczał, ocknęła się na moment, a potem znowu zapadła w ciemność. To nie był film w kinie Uciecha, to nie był wesoły sen, który znika z otwarciem oczu. Anna zemdlała raz jeszcze i poddała nierówną walkę.
Kiedy zegar w kuchni wybił osiemnastą, Stern uświadomił sobie, że „jego Anna” - cóż za absurdalny zwrot! - leży od kwadransa bez czucia w swoim pokoju. Przypomniał sobie, że już niedługo rozlegną się na ganku znajome kroki bony i dotrze do jego uszu wesoły szczebiot Kasi. To go zdopingowało. Przemógł się i podszedł do zlewu. Odkręcił kran i nalał wody do kubka. Nachylony nad porcelanową wylew- ką, oglądał sączącą się spod paznokcia krew, która tworzyła na bieli emalii zawiły wzór. Z obrazem czerwonej rozgwiazdy, która przysiadła na jego palcu, wszedł za parawan. Za tą kurtyną, był tego pewien, rozbierali się „pacjenci” Anny: elegancki porucznik Walh; szpakowaty, wyszczekany adwokat, któremu przyrzekł wybić zęby; a także nagi od pasa w górę, spocony ogrodnik, który przyszedł do niej wieczorem skopać kwietnik. Szczeniak. Tego przestraszył, odbezpieczając pistolet i każąc mu stać pod ścianą z uniesionymi rękami. Upokarzające fantazje przemknęły w jednej sekundzie przez jego głowę. Gdyby nie widział jej w ramionach innych, gdyby zechciał wreszcie pokazać, że jest mężczyzną (bo na to czekała), wszystko mogłoby się potoczyć inaczej.