- Mówiłeś mi to sto razy. Pochwal się jeszcze, jak zmajstrowałeś z nim wóz pancerny.
- Zbudowaliśmy go razem, to fakt!
- Też mi bohaterowie - zaśmiała się, delikatnie rozprowadzając puder po policzkach. - O ile wiem, obrona Lwowa nie jest tylko waszą zasługą. Wtedy pomogła wam krakowska odsiecz. A propos, czy twój Hillel podziękował ci za pogrom? Zginęło przynajmniej kilkudziesięciu Żydów!
- Nie chcesz lub nie potrafisz być sprawiedliwa. Oni dopuścili się zdrady!
- Piękny lincz, panie redaktorze!
- A Foch, a Barthelemy? Oni też się mylą? Te trzy tygodnie na barykadach znaczą dla mnie więcej niż...
- Cicho, sza! Twoje konszachty z pejsatymi są już dzisiaj nie-modne. Wiesz, co się dzieje w kraju? W fabrykach, biurach i na uczelniach?
- Robi się idiotyczną grandę! Ale nie wszyscy są...
- Więc krasnoludki zamykają żydowskie piekarnie? Demolują sklepy, napuszczają na bezbronnych bandy „naprawiaczy”? Policja, a jakże, za każdym razem wszczyna na papierze energiczne dochodzenie. A ja... Ja się tego zwyczajnie boję - powiedziała, zatrzaskując alabastrową pu- derniczkę.
Stern wstydził się narodowego plugastwa. Obrzydzenie budziły w nim napaści na żydowskich profesorów, współczesne ławkowe getta czy szowinistyczne ograniczenia w postaci numerus clausus, które cofały kraj do średniowiecza. Sam czytał nadesłane do redakcji przez zwolenników Dmowskiego Protokoły mędrców Syjonu.
- To wszystko źli, nienawistni ludzie! - wyszeptał. - Prócz fanatyków są jeszcze, Aniu...
- Chciałeś powiedzieć „ludzie uczciwi”? Nie wątpię! Z pewnością sam się do nich zaliczasz! - Zaśmiała się. - Może mi teraz łaskawie wyjaśnisz, dlaczego Salcia nawiała z synem do Palestyny?
- Ona ma na imię Marié.
- Salcia czy Marié, czort ich pobieri! - przeklęła do rymu, podnosząc do ust filiżankę.
- Hillel mówił, że jego syn nie ma tu przyszłości. Wyobraź sobie, że Izaak, najzdolniejszy uczeń w klasie, nie mógł być przyjęty na medycynę!
- Nu i zrobił się z tego międzynarodowy skandal! A tak naprawdę dobrze wiesz, że oni są tu obcy i tylko czekają na swoją okazję...
- Anno - próbował jej przerwać - to, co mówisz...
- Daj mi skończyć! - odparowała z furią, wylewając kawę na serwetkę. - Ja wiem swoje! Za pół godziny idę do apteki. Specjalnie czekałam, żeby ci coś powiedzieć, ale idź, skoro jakiś pejsaty Żyd jest dla ciebie ważniejszy od żony.
Która to już kłótnia, pomyślał Jakub, w której Anna tryumfuje. Myśli, że tryumfuje. Uśmiechnął się cierpko. Sam naraził się na taką furię, żeniąc się z młodszą o dziesięć lat kobietą. Teraz mogła rzucić go na kolana, skazać na tysiąc podejrzeń, a mimo to zawsze gotów był jej wierzyć.
- Nie chciałam mówić ci tego w nocy - odezwała się.
Zabrzmiało to jak przeprosiny. Zaskoczony przystanął w holu. Miał zamiar pochwycić ją w ramiona, lecz kiedy się do niej zbliżył, powiedziała, jakby ogłaszała mu wyrok:
- Wyprowadzam się do matki!
- Oszalałaś?
- Nie zasługuję na to, byście mnie tak traktowali.
- Kto „my”?
- Ty i Kasia. Przecież ja nic, ale to nic was nie obchodzę.
- Aniu - próbował skończyć tę głupią awanturę - pozwól mi coś wyjaśnić.
- Jedyne, co potrafisz, to tyrać, chlać bez opamiętania i palić. Co ty, Kuba, wiesz o rodzinie?
- Wystarczająco dużo, by...
- Więc rzuć w diabły tę dziennikarską orkę! - zażądała. - Te koszmarne afery i kolejne trupy. Te idiotyczne telefony. Dziwisz się, że mam serdecznie dość?! Czy jest pan redaktor? Nie, pana redaktora nie ma. A kiedy będzie pan Stern? Nie będzie wcale! Zamieniłeś nasz dom w biuro. Nie wystarcza nam pieniędzy? Przecież mamy całkiem duży spadek po twoim dziadku. Można go zainwestować, kupić aptekę, ale ty, zdaje się...
- Wiem, wiem, mówiłaś już nieraz, że nie chcesz być do końca życia czyimś wyrobnikiem.
- Jak widać, bez efektu! Czy naprawdę ja mam być w tym domu mężczyzną? - zapytała.
- Dziękuję, pani magister, za lekcję pokory.
- Nie ma za co - skwitowała. - Zamierzałam powiedzieć ci coś jeszcze, lecz...
- Już powiedziałaś! - warknął.
Stern wyszedł z domu, trzaskając wściekle drzwiami. Znał Hillela, kiedy Anny nie było jeszcze na świecie. Ta gorzka myśl dotknęła go. A teraz, za sprawą Anny, poczuł się odrzucony i stary. Starość? To idiotyczne słowo, kiedy się ma trzydzieści sześć lat. Tak łatwo nie sprzeda skóry. Nie może się zaprzeć przyjaciela. Zwłaszcza teraz. Od kilku dni brakowało mu Samuela. Jego mądrości, która brała początek w mrocznych stuleciach pogromów i prześladowań. Dlaczego miałby się jednak dziś obarczać winą za śmierć jakiegoś Icka zakatowa-nego przez robociarską brać w imię bożej sprawiedliwości?
Po drodze, skręcając w ulicę Szewczenki, Stern przypomniał sobie dawne szczeniackie przygody. Kiedyś z Samuelem jeździli rowerami do Kulikowa, by kosztować słynnego „chliba”. Chodzili do parku Stryjskiego, by zagryzać precle z tureckim miodem z beczki. Zimą, gdy spadł śnieg, urządzali w tym parku gonitwy na nartach. Stern - najlepszy biegacz, Hillel - niezrównany skoczek narciarski.
Nierozłączni przyjaciele - Jakub Stern i Samuel Hillel, przezywany przez kolegów Basem - ukończyli to samo gimnazjum. Rozdzielali się jedynie na lekcji religii: Jakub szedł za księdzem, Samuel za rabinem. Mieli podobne zainteresowania. Czytali te same książki wypożyczone w spółce nakładowej Vita, mieszczącej się przy pasażu Hausmana. Jakub uczył Samuela lwowskiego bałaku, a dzięki niemu poznawał jidysz.
Ani się spostrzegłszy, znalazł się na ulicy Zielonej. Tu, myśląc o oczernionym przyjacielu, omal nie wpadł pod koła rozpędzonego tramwaju. Żółto-czarna reklama samochodowego oleju Galkar-LUX przetoczyła się przed nim z potwornym hukiem. Zdenerwowany, łapiąc powietrze jak ryba, przebiegł przez ulicę i stanął na chodniku pod dwupiętrową secesyjną kamienicą. Zamarł.
Z otwartego okna na parterze dobiegały dźwięki ognistego czardasza. Grana na skrzypcach melodia niosła się po ulicy. Stern, oczarowany węgierskim rytmem, wziął głęboki wdech. Pełen werwy nadusił przycisk dzwonka, a potem pchnął drzwi z tabliczką „Samuel Hillel - adwokat”.
Na półpiętrze jego uwagę przykuł, jak zwykle, witraż ze złotą menorą rzucający karykaturalny cień drzewa na miodową lamperię. Kiedy zakrył go własnym cieniem, usłyszał szczęknięcie zamka.
Hillel był sam. Ubrany w ciemnozielony jedwabny szlafrok, przywitał go w progu tubalnym głosem:
- Ave, gwiazdorze! Czyżbyś chciał, bym bronił cię przed tobą samym? - Zrobił tajemniczą minę. - No, wejdź, wejdź. Nie wypada przecież stać u furty.
- Nie kpij! - powiedział Stern, wyciągając na przywitanie rękę. - Przynajmniej dzisiaj.
- Musi to być niezły cymes, kiedy wychodzisz z domu w taką spiekotę. Tąpnęła giełda, spadły akcje Haberbu- scha?
- Nie żartuj. Dla mnie Lilpop, Rau czy Haberbusch to ciemna magia. Wiesz, przemyślałem sobie twoje ostatnie zdanie.
- „Do widzenia”? Więc to dla ciebie takie ważne?
- Zgrywus! Powiedziałeś: „Raczej sto śmierci niż jedna zazdrość”.
- Chyba nie ja!
- A kto?
- Dewarim Rabba.
- Chryste!
- Pamiętam, o coś tam się kłóciliśmy.
- Nie wracajmy do tego.
- Zgoda. Nie może osądzać ten, kto sam ma nieczyste sumienie. Lepiej powiedz, czego ty byś się napił. Limoniady, a może zimnej mięty? Więc wolisz miętę? - odpowiedział za przyjaciela. - Taki upał wysuszy w południe miasto, nie uważasz? Gdyby nie mój fatalny słuch i rzępolenie sąsiada, usłyszałbym wycie lwa na ratuszowym dziedzińcu.