Выбрать главу

Stern podszedł do otwartego okna. Słowa Hillela drażniły go. Mówił bardziej zawile niż zwykle. Te jego dowcipne wtręty nijak się jednak miały do okrutnej rzeczywistości. Po co więc do niego przyszedł? Po usprawiedliwienie? Przecież tego, co się wylęgło w jego głowie, nic nie mogło wytłumaczyć.

Zza odsuniętej jedwabnej zasłony Stern obserwował przystanek. Tkwiący na zabójczym słońcu żołnierz wachlował się rogatywką, czytając afisz włoskiego cyrku Forum. Stojąca obok niego kobieta w kwiaciastej sukni trzymała na smyczy psa, który wyrywał się pod gęsty krzak karagany. Znudzony żołnierz przeczesał ręką włosy i ziewając, wcisnął na głowę rogatywkę. Kobieta skróciła smycz. Od strony Hetmańskiej nadjeżdżał pusty tramwaj.

Stern odsunął się od marmurowego parapetu, by wziąć od przyjaciela kubek schłodzonej mięty. Pierwszy zimny łyk w gardle i przypomniał sobie rozmowę z Anną. Teraz, gdy bawił u Hillela, Anna powinna już być w aptece. Ucierać maść, a może, stojąc za ladą, sprzedawać klientowi krople Inoziemcowa. I dyskretnie patrzeć mu w oczy, analizując wielkość źrenic. Ostatnia myśl wydała mu się tandetna. Gryząc wargę, cały spocony siadł na krześle.

- No, nareszcie. Jesteś, Jakub, czy cię nie ma? Żeglujesz w swojej wyobraźni, a ja chciałbym ci pomóc - powiedział sucho Hillel, dolewając z dzbanka mięty, w której wirował skruszony lód. - Tylko że ty, zdaje się, jesteś już na tamtym brzegu. Ciebie nic nie zatrzyma. Nie ma bowiem lekarstwa na przeznaczenie.

- Wiedziałem, że na upał najlepsza będzie boska ostateczność- Stern parodiował przyjaciela. - Jak widzę, nic a nic się nie zmieniasz.

- Za to ty się przepoczwarzasz. Chciałbym przerwać tę twoją wyprawę donikąd. Choć obawiam się, że jest już za późno.

- Co masz na myśli? - zapytał Jakub, podchodząc do biblioteczki.

- Wyrok!

- Kosmiczna bzdura! - rzekł Stern, zatrzymując wzrok na książce o Doni Gracii, szlachetnej żydowskiej dobrodziejce.

- Masz to wypisane na...

Dziennikarz poczuł mrowienie na plecach.

- Przestań! - Odwrócił się do Hillela. - Ty także, jak Anna, czytasz w moich źrenicach?

- Chcesz, postawię ci kabałę. Ale ostrzegam, ta prawda może być dla ciebie zabójcza. - Przesunął wazon z różami i wyjął z sekretarzyka drewnianą szkatułkę Marié. Chował w niej rodzinną talię malowanych ręcznie kart owiniętą białą płócienną ściereczką. - Qabbala, przypomnę ci, oznacza us-chnięte drzewo przeznaczenia. - Popatrzył na Sterna znacząco.

- Zasadzone ponoć przez anioły - dorzucił Jakub.

Hillel nie odpowiedział. W milczeniu, jak szuler, zręcznie tasował karty. Jego kościste palce oswajały się przez chwilę z tajemną materią. Prawa ręka podzieliła talię na dwie kupki. Lewa przesunęła część zgarniętych kart z prawej kupki pod jej spód.

- Qabbala zamiast owoców rodzi twoje fobie - oznajmił dziwnie zmienionym głosem - i jedyną prawdę, której teraz się boisz. - Przerwał na chwilę, wprawnie układając z kart celtycki krzyż. Schował jedną kartę pod wyjściowy arkan. Odwrócił ją i ujrzał wywołującego dreszcz Diabła. - Kiedy patrzyłeś przez okno, dostrzegłeś na ulicy znak. Kiedy tu szedłeś, dostałeś ważne ostrzeżenie. Potęga czyichś myśli idzie za tobą. Jesteś spod znaku Raka, a jeśli tak, wiezie cię przez życie egipski Rydwan.

- Wolne żarty! - żachnął się Stern. - Kwadrans temu mało nie wpadłem pod rozpędzony tramwaj.

- Widziałeś na nim napis, kolory, cienie - ciągnął Hillel, przyglądając się nieśmiertelnej Śmierci, która ułożyła się zalotnie po prawej stronie krzyża, obok zamyślonego Maga. - Spróbuj odcyfrować te znaki. To ścieżka twoich sfirot. Więc jak?

Dziennikarz nie odpowiedział. Błądził wzrokiem po komplecie stylowych mebli z ciemnego buku i po wzorzystym perskim dywanie, który jak kalejdoskop zdawał się zmieniać rysunek.

- Przeze mnie okaleczono kobietę - zniżył głos. - Mogłem temu zapobiec, ale piłem w najlepsze. Chlałem z Danilukiem pod kiełbasę z dzika. Gdybym sobie nie dogadzał...

- Sobie bym zaszkodził, a pomógł innym - rzekł Hillel, puszczając Wisielca, który niczym samolot poszybował ze stolika wprost pod nogi Sterna.

Ten ze wstrętem odsunął kartę czubkiem buta.

- Możesz go zabrać - usłyszał.

- Po co?

- To dobra karta. Schowaj ją na pamiątkę do kieszeni. Wisielec oznacza samoofiarę, może też oznaczać intuicyjną mądrość. Interpretacja zależy wyłącznie od ciebie.

Stern z rezerwą wykonał polecenie Samuela.

- Komu ta bałamutna hebrajska filozofia? - powiedział zasępiony. - Ona nie była winna!

- Ty również nie! - Hillel wbił w Jakuba swój przenikliwy wzrok. - Nie możesz obarczać się winą, skoro... - Spojrzał na Wieżę na szczycie krzyża, która wyznaczała ukryty cel. - Czeka cię sprawiedliwy sąd, przebędziesz długą drogę, by zatrzymać się pośród tłumu, na rynku. No, no, no! - zaczął, lecz przyciszył głos i szybko zmienił temat. - Wiesz, ilu ludzi ginie dziś w Hiszpanii, ilu idzie do Berezy, a ilu powiesiło się, bo weszły w życie nowe przepisy dewizowe? - Zebrał karty ze stolika, zawinął w ściereczkę i schował do szkatułki. - Na pocieszenie opowiem ci mały Problem. Napisał go niejaki Karakuliambro.

- Po twojej wróżbie nie jest mi już do śmiechu. - Stern, zrezygnowany, usiadł w fotelu, opierając głowę o welurowy zagłówek.

- To pierwszorzędny szmonces, drukowali go we wtorkowym „Wieczorze” - przekonywał Hillel.

Dziennikarz dał za wygraną i przymknął oczy.

Samuel recytował basem:

Zamknęli w Koloszwarze

sobowtóra Kiepury,

właśnie jadł obiad w barze,

a tu: Ręce do góry!

Ścięli go. Mają stracha.

Teraz władza się waha:

Głowa leży na stole,

On śpiewa „Mio sole”. 

Stern otworzył powieki i uśmiechnął się cierpko. Sięgnął po papierosa, lecz szybko schował go do papierośnicy, napotka-wszy ironiczne spojrzenie.

- Pal, pal sobie śmiało, jeśli ci to pomoże! - powiedział Hillel. - Mnie też nie jest dziś lekko. Po wyjeździe Marié i Izaaka jestem sam jak palec. Jutro są jej urodziny. Powiedz mi, Jakubie, co ja tu robię?

- Chcesz do nich jechać, do Hajfy? - zapytał Stern, wsłuchując się w dobiegającą spod podłogi smutną melodię.

- Jeszcze nie wiem. Mam parę zawalonych spraw, rosyjską hrabinę na łbie i kilka rozpoczętych procesów.

Adwokat podszedł do stojącego na komodzie zdjęcia. Wziął do ręki drewnianą ramkę oplecioną srebrnym wężykiem. Marié, Izaak i on odświętnie ubrani na Dzień Pojednania - Jom Kipur, Jakież poważne (jakby przeczuwali rozstanie) mieli miny. Peruka Marié idealnie dopasowana, ajarmułka Izaaka tak czarna jak kolor jego włosów. Gdy- byż mogli pojawić się teraz. Samuel postawił ramkę przy świeczniku.

- Niepotrzebnie obarczasz się winą, Jakubie - powiedział, rzucając okiem na zmarszczoną krezę pod szyją Marié. - Wina to przemijający stan, zresztą to nie ty zawiniłeś. „To” dzieje się w innym miejscu, w tym samym czasie, lecz z innej przyczyny.

- O czym ty mówisz? - Stern spojrzał na Hillela z niepokojem, lecz ten, kolejny raz uciekając od odpowiedzi, rozpoczął zupełnie inną opowieść, jakby on, a nie Stern, potrzebował pocieszenia.

- Powiem ci coś, czego dotąd nie mówiłem. Zdradzę ci moją pierwszą tajemnicę. Mój ojciec wymyślił sobie przy moich narodzinach, że da mi na imię Samuel, co znaczy „niech Bóg wysłucha”. A wiesz dlaczego? Sądzisz, że z miłości? Nie, z przekory i pychy. Mój dziad rabin był największym okrutnikiem, jakiego nosiła ziemia. Więc mój ojciec na złość jemu nazwał swego jedynaka Samuelem. Popełnił bałwochwalstwo. Teraz wyjawię ci moją drugą tajemnicę. Któregoś lata spędzałem z rodzicami wakacje u stryja pod Żytomierzem. Płynie tam rwąca rzeka, którą nazywają Teterów. Gdybyś ty widział tę kipiel, te wypalone skały. Upojony widokiem - ja, „sprawiedliwy” - postanowiłem dla tego piękna skończyć ze sobą. Zapragnąłem zabrać te widoki ze sobą, na zawsze. Teraz wiem, że popełniłbym szaleństwo. Do tego obłędu był, przyjacielu, tylko krok.