- Sprytnieś to sobie wymyślił. Cudownie. Odbierająca rozum rzeczka, przekorny tatuś i twoje, jak u Freuda, fobie. Ty, zdaje się, umiałbyś rozgrzeszyć nawet diabła.
- Jeśli będzie trzeba... - W głosie Samuela słychać było nutę goryczy. - Dzięki ojcu, który uparł się, że pośle mnie do gimnazjum, a nie do chederu i jesziwy, jestem tym, kim chciał, bym był.
- Najlepszym w mieście adwokatem - powiedział Stern.
- Dodaj jeszcze, że stuprocentowym Polakiem, to ci uwierzę! - zażartował Hillel, lecz widząc, że dziennikarz niecierpliwie spogląda na zegarek, zapytał: - Spieszysz się?
- Za pół godziny Krezus rozpoczyna kolegium.
- Leć, skoro musisz! - Spojrzał przenikliwie na przyjaciela. - Odnoszę wrażenie, że jest coś, o czym chciałeś mi dzisiaj powiedzieć.
Stern, jak przyłapane na kłamstwie dziecko, spuścił wzrok.
- Uszy do góry! - Hillel poklepał go po ramieniu. - Obiecuję, że jeśli złapią twego szaleńca, będę go bronił najlepiej jak potrafię.
Oszukał Samuela. Ledwie wyszedł za próg, zmienił plany. Zamiast iść do redakcji, wrócił do domu. Chciał się upewnić. Chciał poznać prawdę. I był pewien, że odpowiedź znajdzie tam, gdzie zwykle.
Na rogu Szewczenki, kiedy przypomniał sobie o Wisielcu, usłyszał dziecięcy śmiech. Obrócił się. Kilka kroków za nim, przy sklepowej witrynie z hasłem „Kupuj tylko polski towar”, pejsaty brzdąc krzyczał coś do noszącej perukę matki. Czyżby, rozmyślał, Anna miała rację? A może za jakiś czas ten obłąkany świat się zmieni? Nienawiść wypali się jak drewno w piecu. Przecież każda epoka ma swoich Hitlerów, których wrzask cichnie niczym zgrzyt skręcającego na moście tramwaju. Obrzydliwy, wwiercający się w mózg hałas, a po nim jeszcze gorsza, zawstydzająca cisza.
Stern spojrzał na tył oddalającego się wagonu, którego szyby poraziły go oślepiającymi promieniami. Machinalnie zamknął oczy. Przez sekundę, jak ślepiec, stał na zakurzonym chodniku. Przez sekundę on i szalony świat nie istnieli. Potem wróciły pytania. Dlaczego Hillel nie uczył się w szkole rabinackiej, skoro jego dziad był rabinem? Czy jest oświeconym Żydem, czy tylko odszczepieńcem? Dlaczego porzucił swoją wiarę i wdaje się w dysputy z gojem? Czy robi to tylko po to, by pogardzali nim Żydzi i nienawidzili Polacy? Kiedy zadał już sobie te wszystkie pytania, poczuł, że zdradził przyjaciela i że obaj nadużyli swojej przyjaźni.
Zamyślony dotarł do domu. Był sam. Kasia wyszła po śniadaniu do Ali Piątkowskiej i obiecała wrócić przed szesnastą, na obiad. Nie obawiał się też Anny, była przecież w aptece. Kolejny raz, korzystając z okazji, ruszył do jej pokoju, by przeszukać rzeczy. Rozsunął przeszklone drzwi i jak złodziej wszedł do środka.
Pokój Anny tonął w różu. Różowe meble, różowa tapeta, lniany obrus na stole, a nawet narzuta zasłanej pedantycznie kozetki. Obrazu dopełniał miniaturowy ogród. W wiklinowym koszyczku wypełnionym mchem i sianem pyszniły się na oknie bladoróżowe róże. Ten cholerny babski ład obudził w nim wściekłość. Na dodatek perfidne słońce przebijało ostrymi promieniami firanki zawieszone na mosiężnym karniszu.
Stern rozejrzał się. Na sekretarzyku, przy podstawie nocnej lampki, dostrzegł poranny „Dziennik” otwarty na ogłoszeniu:
Kino Apollo 4 pp.
Vlasta Burian
w najlepszej swojej kreacji jako
,ADIUTANT JEGO WYSOKOŚCI”
Obok gazety leżała ciemnobrązowa buteleczka kephal- giny. Postawił ją odruchowo i podszedł do szafonierki ozdobionej srebrnym dzbanuszkiem z różowym kwiatem kocanki. Z kieszeni spodni wyciągnął „swój” kluczyk, włożył do zamka i przekręcił. Wysunął górną szufladę i wyjął chiński wachlarz, który przykrywał obłożony materiałem zeszyt. Chwilę później, jak robił to wiele razy, kartka po kartce wertował intymny pamiętnik Anny. Miał nosa. Po starych zapiskach, które znał na pamięć, trafił na nowy tekst. Musiała go skreślić w niedzielę po przebudzeniu, gdyż atrament miał nieco ciemniejszą barwę. Czyż to nie wstrętne, że miała przed nim tajemnice? Nie zdradziła ich nawet wtedy, gdy przed pójściem do kościoła jedli razem śniadanie.
Niedzielny posiłek, co było do przewidzenia, zakończył się sprzeczką. Anna, wyraźnie czymś podminowana, wypomniała mu, że nie dotrzymuje obietnic: „Przyrzekłeś Kasi cyrk i oczywiście nie masz zamiaru dotrzymać słowa. Nie wspomnę już o Shirley Temple. Ze trzy razy kupowałeś bilety na Małego buntownika. Inni jakoś mają na wszystko czas, tylko nie ty”.
Ostentacyjnie wstała od stołu, by wygłosić swoje pretensjonalne kazanie: „Nigdy mnie nie rozumiałeś, cholerny egoisto! Musisz nas wszystkich stłamsić. Kasiu, idź, kochanie, na górę! Nie musisz słuchać tego awanturnika”.
Wściekły przebiegł wzrokiem kilka kolejnych zdań. Miał ochotę porwać ten pamiętnik lub go spalić. Wiele by dał, żeby było to przywidzenie. Tekst jednak nie kłamał. Anna zwierzała się zaślepiona bzdurną namiętnością. Przed nim zamknięta, w samotności pozwalała sobie na szczerość. A więc oszukiwała go. Hamując wzbierającą gorycz, z odrazą odłożył zeszyt na miejsce i zaczął szukać innego, namacalnego dowodu: biletu wizytowego, jakiegoś idiotycznego męskiego bibelotu. Nie znalazł. Dostrzegł za to na szafonier- ce ciemnowiśniowy flakonik perfum Coquette-Paris, którego wcześniej nie zauważył. Matowa buteleczka uformowana na roznegliżowany kobiecy tors z przerzuconym przez ramię szalem. Wyciągnął korek w kształcie kapelusza. Podniósł go, by z pewnym onieśmieleniem powąchać. Kropla spłynęła mu na palec, więc roztarł ją odruchowo. Wtedy właśnie poraziła go zadziwiająca zapachowa nuta, mająca swe źródło w połączeniu kolendry, olejku neroli, ambry i jeszcze czegoś, czego nie był w stanie odgadnąć. Może nadmorskich wydm pieszczonych egzotycznym powiewem? By odrzucić te banalne skojarzenia, ponownie zbliżył palec do nosa i nagle ogarnął go niezrozumiały przypływ podniecenia, tak jak kiedyś, gdy Anna oddawała mu się w świeżej, wykrochmalonej pościeli. Wyraźnie czuł w tej sekundzie zapach jej ust, słony smak potu w zagłębieniu- obojczyka. Zawstydzony stłumił w sobie ten ckliwy sentymentalizm. Zamknął dłoń, lecz rozbudzona ciekawość ponownie zwyciężyła.
Patrząc przez okno na ulubione magnolie, przypomniał sobie jej wyrachowanie, gdy w połowie czerwca wybierała się do Poznania na krajowy zjazd farmaceutów. Była dumna z wydrukowanego na kredowym papierze zaproszenia, które podpisał sam Konstanty Hrynakowski. Cały miesiąc przygotowywała się do wyjazdu, pisząc referat. Chciała pokazać poznańskim „pyrom”, że lekceważony przez nich Lwów nie jest gorszy. Tak, nawet szczerze podziwiał jej upór. Przez wiele dni słyszał niewprawne stukanie na olym- pii, aż wreszcie - była mu za to wdzięczna - pomógł jej zredagować ostateczną wersję, ilustrowaną skomplikowanymi wzorami. Tak jak teraz, obok kałamarza i liniuszka leżał jej ulubiony parker z wiśniowego drewna. Naturalnie wtedy dał wiarę jej zapewnieniom. Zapis w zeszycie wszystkiemu jednak przeczył. Kogoś poznała. Kogo, tego do tej pory nie wiedział. Co znaczyło krótkie: „Stale o tobie myślę...”? Nawet przed sobą była przesadnie ostrożna.
Czując wzbierający żal, że go okłamuje, Stern próbował znaleźć w pamięci dzień, kiedy stała się inna. Czy było to wtedy, gdy odprowadzał ją na dworzec? Przez opuszczone okno wagonu podała mu czubki palców. Rozstanie wyglądało na szczere, naturalne, a jednak był to tylko pozór. Gdy pociąg drgnął i lokomotywa wyrzuciła kominem biały obłok pary, okruch sadzy wpadł mu do oka. Zmrużył powiekę i sięgnął po chusteczkę. Łzy płynęły same. Wyglądało to tak, jakby się wzruszył.