„Jakubie, przestań się mazać - upominała go łagodnie. - To tylko pięć dni, czas szybko zleci. Zresztą będziesz miał Kasię. Ja wam tylko zawadzam. Mam rację?”
Te słowa dotknęły go. Poczuł gorycz. Chciał powiedzieć jej, że będzie tęsknił. Nie zdążył. Stojący obok Anny konduktor, ciągnąc za parciany pas, zatrzasnął okno. Pociąg odjechał.
Stern, śledząc różową plamę sukni, jako ostatni opuścił peron i wrócił przez halę wjazdową Dworca Głównego do poczekalni. W zgiełku, wśród obładowanych tobołami podróżnych, przesiedział godzinę na ławce, obserwując tłukącego się pod sufitem gołębia. Ptak był bez szans. Jakiś fałszywy powiew skierował go pod oszklone niebo. Teraz zmęczony znalazł przystań na okrągłym zegarze, którego wskazówki nie miały najmniejszej ochoty przyspieszyć. Z posępnych rozmyślań wyrwała Sterna drużyna harcerzy. Najpewniej wybierali się na biwak. Podnieceni przygodą, ustawiali plecaki i wachlowali się podobnymi do grzybów kapeluszami. W końcu, jakby na jakiś sygnał, wydali bojowy okrzyk: „Oj ridi, ridi, rypaj, rypąj... ta oj!” Potworne, odbite od sklepienia „oj” poderwało do lotu siedzącego na zegarze gołębia.
Stern, niczym przepłoszony ptak, pragnął odzyskać spokój. Przegoniony przez hałaśliwy tłum zatrzymał się w drzwiach dworca. Z ręką na zimnej kamiennej kolumnie rozglądał się za dorożką. Na placu, który zdobiła marmurowa fontanna w kształcie kwiatu, trwał gorączkowy ruch. Piesi cisnęli się z pakunkami, przetaczały się konne zaprzęgi, a od czasu do czasu na kamiennej kostce zahamował elegancki samochód.
Z zamyślenia wyrwał go ostrzegawczy krzyk bagażowego, który ciągnął wózek z walizami w stronę zaparkowanej za latarnią taksówki. W tej samej chwili Stern dostrzegł dorożkę, która wyłoniła się zza utworzonej przez fontannę tęczy. Podniesioną ręką przywołał fiakra i zamówił kurs na Janowską, na której mieścił się opisywany przezeń po wielokroć szynk.
Jazda okraszona przekleństwami fiakra zajęła niecałe pięć minut. Galopem pokonali Aleję Focha i podzieloną wzdłuż torami tramwajowymi Gródecką. Podekscytowany Stern wysiadł z dorożki. Dał woźnicy zadatek i kazał na siebie czekać. Jakże żałośnie wyglądał w knajpie pośród śmierdzących wódką i dymem mężczyzn. Ubrany w elegancki garnitur, pod krawatem, nie pasował do robociar- skiej braci. Malująca się na jego twarzy furia ostudziła ciekawość żuli. Nie odchodząc od baru, dziennikarz wypił trzy setki czystej i zagryzł śledziem z cebulką i kulikowskim chlebem. Równie szybko jak wszedł, znalazł się na ulicy, nieomal wpadając w objęcia ulicznego skrzypka. Miał zamiar go zbesztać, lecz opamiętał się. Wychudzony Gruzin w poplamionym swetrze wygrywał sentymentalne Białe róże. Melodia odmieniła Sterna. Rozklejony próbował śpiewać: „Przeszło lato, jesień, zima już...”
Zanim odszedł, wrzucił grajkowi do podniszczonego futerału srebrną dwójkę. Ten gest sprawił, że poczuł się lepszy. Zadowolony wgramolił się do czekającej na niego dorożki. Miał to, co chciał - zapomniał o Annie! Niesamowity żar, jak bicz boży, powalił go po drodze na dobre. Nie pamiętał, czy płacił i ile. Po kwadransie jazdy kilka metrów od domu wysiadł kompletnie pijany. Jak otworzył furtkę, nie wiedział. Klnąc, szarpał się z wejściowymi drzwiami, czym straszył Kasię. Instynkt prowadził go dalej. Z potwornym bólem głowy wszedł do łazienki po tabletki z kogutkiem. Zgarnął flakonik, wyjął korek i watę, a potem wsypał do gardła garść pigułek. Przełknął je bez popijania. Uspokojony, marynarskim krokiem wtoczył się do swego pokoju. Zaskakująco łatwo pozbył się marynarki, po czym rzucił ją na podłogę. Jednym szarpnięciem poluzował krawat i padł na łóżko. Był gotów.
Z rozkrzyżowanymi rękami, w butach, liczył na tapecie wijące się seledynowe glisty. Falujący wzór zmienił się cudownym sposobem w nieprzerwane pasmo gazet wylatujących z maszyny drukarskiej. Na pierwszej szpalcie dojrzał własne zdjęcie i wyzywający tytuł: Jakub Stern winien. Jestem winien? - zadawał sobie pytanie. Czy ktoś mi powie czego? Chciał znać odpowiedź już, teraz. Jego upiorny krzyk słychać było w całym domu. Obudziłby cały świat, lecz opadł z sił i powielony w myśli tytuł, jak obrzydliwa melodyjka, pogrążył go w lepkim, paraliżującym śnie.
Cóż to za sen, nie potrafił sobie rano przypomnieć. Nie miał nawet zamiaru dociekać, dlaczego karmił poszatko- waną kapustą wielkiego strusia. Przeklinając ostry jak brzytwa promyk szpiegujący go przez nie zaciągnięte zasłony, Stern zwlókł się z łóżka. Potworny kac miał go męczyć cały dzień. Z wizyty w redakcji wyszły, rzecz jasna, nici. Przełamując wstyd, zadzwonił do sekretarki i zmyślił awarię węglowej kolumienki.
- Nie dam rady przyjść, jak Boga kocham - tłumaczył się, trzymając za pulsujące skronie. - Tyle chyba może pani zrozumieć. Tak, zalało mi korytarz!
Potem stało się najgorsze. Kiedy zszedł do kuchni, odkrył, że Kasia zniknęła. Zawołał ją i nic. Znowu zawinił on, nie ona. Już słyszał krzyk Anny: „Jesteś, Kuba, potworem. Ledwie wyjechałam, a już mała uciekła. Wszystko w tym domu jest, bydlaku, przez ciebie!”
Zniknięcie Kasi otrzeźwiło go do reszty. W jednej chwili uświadomił sobie, jak bardzo ją kocha. Pamięć automatycznie podsunęła mu chorobę córki sprzed dwóch lat. Był Trzeci Maja, narodowe święto, gdy dziewczynka struła się truskawkami i dostała wysokiej gorączki. Anna straciła głowę. Nie pomagały już przepisane leki. Półprzytomna Kasia bredziła: chciała się dzielić z rodzicami opłatkiem i dostać pod choinkę psa. Stern zgodził się wtedy na wszystko i przyniósł z lasu choinkę. Przystroił ją kolorowymi łańcuchami i bombkami. Na placu Świętego Teodora od lwowskiego handełesa kupił brązowego szczeniaczka. Kto wie, może właśnie ten łaszący się prezent z kokardką na szyi sprawił, że Kasia wróciła do zdrowia? Z zimnym kompresem na czole spytała szeptem, czy on, to znaczy jej pies, nazywa się Deg. „To jest, tatusiu, mój Deg, prawda?”
Stern raz jeszcze sprawdził wszystkie zakamarki. Obszedł dom od strychu po piwnicę, lecz Kasi i psa nie było. Postanowił, że jeśli nie znajdzie jej w pół godziny, zawiadomi policję.
A może rzeczywiście, jak mówiła Anna, jest potworem? Zastanawiając się nad tym, poszedł do kuchni napić się zimnej wody. Gdy pił z emaliowanego kubka, zobaczył na jego dnie wyrachowane, jakby wycięte w karnawałowej masce oczy. Poczuł na sobie wypalone spojrzenie kopniętego przez życie faceta. Wredny Krezus powiedział mu kiedyś w chwili szczerości: „I co my tu w pańskiej karierze mamy? Elegancki donos na pacykarza, rozpychanie się łokciami po tanie fanty i ostra jazda po, pardon, trupach. Je- dzie pan, panie Stern, po truposzach - rzekł ze swoim jadowitym uśmieszkiem - bo pan ten wyścig karawaniarzy lubi. Jeden podziwia bohomazy konstruktywistów, drugi żydowskie rymy, a pan uwielbia zapach padliny, naiwnie wierząc, że oczadziały tłum poniesie pana za to kiedyś na rękach. Pociecha, ależ z pana pociecha”.
Stern ponownie łyknął zimnej wody i wtedy dopadła go genialna myśl. Przypomniał sobie słowa córki wypowiedziane z dziecięcą powagą, gdy pokłócił się z Anną. Kasia zagroziła obojgu, że „Jak nie przestaną, to pójdzie do psa swojego”. Natychmiast odstawił kubek do zlewu i wybiegł do ogrodu. To, co zobaczył, wstrząsnęło nim do głębi. Z drewnianej budy, którą zbił dla Dega, wystawała mała rączka obejmująca kudłaty pysk. Obok nadgryzionej wołowej kości leżała pognieciona niebieska kokarda.