Przyspieszyłem, by dorównać mu kroku i powiedziałem bez tchu:
„Jak myślisz, możemy się zatrzymać na chwilę? Muszę coś zrobić.”
„Co? A, to. Dobrze.”
Zatrzymał się. Rozkraczyłem się koło niego. Odwrócił się z niesmakiem i potruchtał do najbliższego słupa latarni. Podniósł łapę i ulżył sobie w fachowy sposób.
„Unikniesz wpadek, jeśli będziesz to robił w ten sposób”, zawołał do mnie, gdy z wysiłkiem przesuwałam łapę, której zagroziło, że znajdzie się w powiększającej się kałuży.
Uśmiechnąłem się do niego z zakłopotaniem zadowolony, że ulice były zupełnie puste i żaden człowiek nie mógł mnie zobaczyć w tej pozbawionej godności pozie. Czułem wstyd, że jestem zmuszony do takiej czynności. Był to znak toczącej się we mnie walki między psią i ludzką naturą.
Rumbo podbiegł do mnie i powąchał kałużę, której byłem sprawcą, a ja zrobiłem to samo koło latarni. Nasyciwszy zapachami swe nozdrza, ruszyliśmy dalej.
„Dokąd idziemy?”, spytałem Rumba. Ten jednak zignorował moje pytanie.
Przyspieszał, wyraźnie coraz bardziej podekscytowany. Wtedy właśnie wyczułem zapach jedzenia i wybiłem sobie z głowy wszelkie pytania.
Trafiliśmy na bardziej ruchliwe ulice. Rumbo sprawiał wrażenie, jakby zgiełk i ruch wcale go nie niepokoił. Trzymałem się go tak blisko, jak tylko mogłem, co parę chwil obijając się barkiem o jego udo. Wciąż bałem się ulic. Autobusy wydawały mi się ruchomymi kamienicami, a samochody szarżującymi słoniami. Mój nadczuły wzrok jedynie pogarszał sytuację; oślepiające barwy sprawiały, że odczuwałem jeszcze większy strach. Rumbo natomiast wydawał się niczym nie przejmować. Zręcznie wymijał przechodniów i po pasach pokonywał niebezpieczne jezdnie, zawsze czekając, aż jakiś człowiek przejdzie po nich pierwszy. Podążałem za nim, starając się być ruchomym przedłużeniem jego ciała.
Dotarliśmy do hałaśliwego miejsca, w którym mimo wczesnej pory było mnóstwo ludzi, krzątających się, śpieszących, krzyczących, niespokojnych. Zgiełk czyniony przez wrzeszczących ludzi, skrzypiące na betonie koła ręcznych wózków i klaksony furgonetek był ogłuszający. W powietrzu unosiła się ciężka woń mnóstwa różnych owoców, zalatujących ziemią warzyw i surowych kartofli. Gdyby nie panujący tu bezład, wydawałoby mi się, że znalazłem się w raju.
Znajdowaliśmy się na targu, a właściwie nie na targu ulicznym, lecz w krytej hali targowej, do której przyszli restauratorzy, sprzedawcy z zieleniaków, handlarze uliczni – wszyscy, którzy handlowali owocami, warzywami czy kwiatami – by hurtem zakupić towar. Przyjeżdżały tu ciężarówki z egzotycznymi owocami przywożonymi na statkach do londyńskiego portu. Pełne po brzegi samochody jechały stąd do najrozmaitszych miejscowości kraju lub z powrotem do portu, gdzie kontenery z towarami ładowano na statki handlowe. Wykłócano się tu grubiańsko przy zawieraniu transakcji i zaciągano kredyty – oczywiście jeżeli spłacone były wcześniejsze długi.
Zwalisty mężczyzna z czerwoną twarzą i byczym karkiem, w nie pierwszej świeżości białym niegdyś fartuchu pchał koło nas wózek załadowany do pełna niebezpiecznie chwiejącymi się pudłami zielonkawożółtych bananów. Śpiewał na cały głos, przestając jedynie po to, by przyjaźnie rzucić jakieś niewybredne słówko do spotykanych znajomków. Nie orientował się, że kiść bananów balansuje niepewnie na wierzchu pudła. Gdy tylko to dostrzegłem, ruszyłem za nim, lecz zatrzymałem się po ostrym warknięciu Rumba.
„Ani mi się waż – ostrzegł mnie. – Obedrą cię tu ze skóry, jeśli złapią na kradzieży.”
Wesoły mężczyzna z wózkiem zatrzymał się, obejrzał i zauważył chyboczącą się na wierzchu kiść bananów. Okrążył wózek i wrzucił banany do środka pudła. Zobaczył nas i wracając do rączek wózka, przystanął, by poklepać Rumba po grzbiecie. Stwierdziłem, że takie klepnięcie złamałoby mi kręgosłup. Mój nowy przyjaciel zamachał ogonem i spróbował polizać dłoń mężczyzny.
– Cześć, stary. Widzę, że przyprowadziłeś dziś ze sobą kumpla, co? – spytał tragarz, wyciągając do mnie rękę.
Cofnąłem się. Moje nowe ciało było zbyt delikatne na tak obcesowe traktowanie. Mężczyzna zachichotał, wrócił do wózka i zaczął znów śpiewać fałszując.
Byłem zaskoczony zachowaniem Rumba. Dlaczego zjawiliśmy się tutaj, jeśli nie mogliśmy zdobyć jedzenia?
„Chodź”, powiedział, jak gdyby odpowiadając na moje pytanie. Ruszyliśmy dalej, okrążając sprzedawców, tragarzy i kupujących, torując sobie drogę w panującym tu tłoku.
Co parę metrów ludzie przyjaźnie klepali Rumba po grzbiecie. Tu i ówdzie przeganiali go, a raz musieliśmy wyminąć jakiegoś złośliwego dziadygę, który chciał nas kopnąć. W zasadzie jednak wydawało się, że mój towarzysz jest tu dobrze znany i akceptowany. Rumbo musiał nad tym długo pracować, ponieważ na ogół zwierzęta – z wyjątkiem łapiących szczury kotów – nie są tolerowane na targach z żywnością, zwłaszcza kiedy są bezpańskie.
Do moich nozdrzy dotarł nowy cudowny zapach, bez trudu zagłuszający wonie warzyw i owoców. Wywierał piorunujący efekt na mój burczący żołądek. Była to woń smażącego się mięsa. Zorientowałem się, w którą stronę zdąża Rumbo i wysforowałem się przed niego, skacząc prawie na blat przewoźnego barku z przekąskami. Był dla mnie za wysoki, zdołałem się więc tylko wspiąć na niego i z nadzieją wystawić łeb. Nic nie widziałem. Jedynie do mych nozdrzy dochodziła smakowita woń.
Kiedy Rumbo dołączył do mnie, wydawało mi się, że jest porządnie zdenerwowany.
„Spadaj stąd, kurduplu – syknął przez zaciśnięte zęby. – Wszystko zepsujesz.”
Posłusznie spuściłem łapy ze ścianki barku, nie chcąc wytrącić z równowagi nowego przyjaciela. Rumbo przeszedł koło mnie i zajął pozycję, z której był widoczny dla człowieka stojącego za kontuarem, po czym szczeknął kilkakrotnie. Nad blatem pojawiła się pomarszczona stara twarz mężczyzny, który uśmiechnął się, obnażając żółtawe pieńki zębów.
– Cześć, Rumbo. Jak se radzisz? Coś by się wtrząchnęło, nie? Może da się coś wyskrobać.
Głowa starego mężczyzny zniknęła z pola widzenia. Przyskoczyłem do Rumba, zachwycony perspektywą jedzenia.
„Siedź spokojnie, szczeniaku. Nie naprzykrzaj się, bo nic nie dostaniemy”, poinstruował mnie Rumbo karcącym tonem.
Usiłowałem ze wszystkich sił zachować spokój, gdy jednak człowiek zza lady pochylił się ku nam z soczystym serdelkiem w dłoni, tego było dla mnie za wiele. Zacząłem skakać z radości, licząc na poczęstunek.
– No co, ściągnąłeś swojego kumpla? To nie psia jadłodajnia, Rumbo. Nie mogę karmić wszystkich twoich koleżków. – Człowiek z dezaprobatą pokręcił głową, ale rzucił nam serdelek. Skoczyłem w jego stronę, mój towarzysz był jednak szybszy. Pożerając serdelek, jednocześnie warczał na mnie, co nie jest tak proste, jak się wydaje. Przełknął ostatni kęs, oblizał pysk jęzorem i burknął:
„Nie pozwalaj sobie, pętaku. Dostaniesz swoje, bądź tylko cierpliwy.”
Podniósł wzrok na człowieka, który śmiał się z naszej dwójki, i zapytał: „A szczeniak dostanie coś?”
– Coś mi się zdaje, że chcesz wydębić poczęstunek dla tego psiaka, hę? – spytał mężczyzna.
Na twarzy wykwitł mu szeroki uśmiech, powieki starych oczu uniosły się marszcząc, a haczykowaty nos jakby zakrzywił się jeszcze bardziej. Jego twarz miała ciekawą barwę: żółtą, z ciemnymi mahoniowymi kreskami biegnącymi równolegle ze zmarszczkami. Cerę miał tłustą, lecz równocześnie suchą; oliwkowa opalenizna dotyczyła jak gdyby wyłącznie naskórka.
– No dobra, zobaczymy. – Gdy się odwrócił i już miał coś dla mnie wygrzebać, za nami rozległ się głos:
– Kubek herbaty, Bert. – Jeden z tragarzy oparł się o kontuar i ziewnął. Spojrzał na nas z góry i cmoknął językiem na powitanie. – Lepiej uważaj, Bert, bo kontrol czepi się, że dokarmiasz za dużo kundli.
Bert napełnił kubek ciemnobrązową herbatą z metalowego czajnika i powiedział: – Ta jest. Zwykle przyłazi tylko ten większy. Dzisiaj ściągnął drugiego. Kto wie, może ten mały to jego robota, w każdym razie na to wygląda, no nie?