– Nieee… – odparł tragarz. – Duży to kundel pełną gębą, a młodziak to tylko mieszaniec. Sporo w nim z labradora, do tego… no, niech ja się przyjrzę… trochę z teriera. Ładny maluch.
Zadowolony z komplementu zamachałem ogonem i spojrzałem na Berta,
– No dobra, dobra, wiem, czego chcesz. Masz serdelka. Zjedz i zmykaj, bo mi zabiorą pozwolenie.
Rzucił mi serdelek, który udało mi się chwycić w locie. Musiałem go jednak natychmiast wypuścić, ponieważ sparzyłem sobie język. Rumbo złapał go, odgryzł połowę i połknął. Rzuciłem się na resztę i zeżarłem ją łapczywie. Rumbo odsunął się na bok, nie przeszkadzając mi w jedzeniu. Oczy zaszły mi wilgocią od żaru, poczułem ciepłą kulę przesuwającą się wzdłuż przełyku.
„Przykro mi, kurduplu, ale znalazłeś się tu tylko dlatego, że cię przyprowadziłem. Musisz nauczyć się szacunku”. Rumbo podniósł wzrok na starego sprzedawcę, warknął tytułem podziękowania i truchtem ruszył z powrotem.
Popatrzyłem na dwóch chichoczących mężczyzn, podziękowałem i pobiegłem za Rumbem.
„Dokąd teraz, Rumbo?”, krzyknąłem za nim.
„Nie podnoś głosu – skarcił mnie, czekając, aż do niego dołączę. – Dowcip polega na tym, by w takim miejscu jak to nie rzucać się w oczy. Dlatego właśnie jestem tutaj tolerowany, że zachowuję się porządnie, nie włażę ludziom w drogę i… – spojrzał na mnie znacząco, ponieważ zauważył, że mam ochotę pogonić za pomarańczą, która stoczyła się ze stoiska -…nigdy nic nie biorę, jeśli mi ktoś tego nie zaoferuje.”
Dałem sobie spokój z pomarańczą.
Opuściliśmy halę, dostając po drodze do spółki czarnego rozmiękłego banana. W podskokach wymknęliśmy się na mniej uczęszczane uliczki.
„Dokąd teraz?”, zapytałem.
„Teraz ukradniemy trochę jedzenia”, odpowiedział Rumbo.
„Ale sam powiedziałeś w hali, że…”
„Tam byliśmy gośćmi.”
„Aha.”
Znaleźliśmy jatkę przy ruchliwej głównej ulicy. Rumbo zahamował i zajrzał przez otwarte wejście.
„Musimy tu uważać. Obrobiłem ją w zeszłym tygodniu”, wyszeptał.
„Hmm, posłuchaj, Rumbo, nie sądzę, że…”
Rumbo uciszył mnie: „Masz wleźć w tamten róg. i żeby cię sprzedawca nie zauważył, dopóki się tam nie znajdziesz.”
„Słuchaj, ja…”
„Kiedy się tam znajdziesz, pokaż mu się, a później wiesz, co masz robić.”
„Co?”
„Wiesz.”
„Nie wiem. O co ci chodzi?”
Rumbo jęknął na głos.
„Chrońcie mnie przed tępymi bachorami – powiedział. – Rób co do ciebie należy.”
„Nie mogę. Nie mogę tam wleźć i zrobić tego, o czym myślisz.”
„Oczywiście, że możesz i zrobisz to.”
„Ale nie jestem w nastroju.”
Jednak myśl o niebezpieczeństwie natychmiast wprawiła mnie we właściwy nastrój.
„Dasz sobie radę”, powiedział wesoło Rumbo.
Znów zapuścił żurawia do sklepu.
„Ruszaj, teraz jest odpowiednia chwila! Facet rąbie mięso na pniaku. Do środka, natychmiast!”
Wepchnął mnie do środka, dla zachęty szczypiąc potężnymi szczękami w kark. Jestem pewien, że nigdy nie widziałeś, jak dwa psy planują skok przed sklepem rzeźnickim, a w dodatku tak dobrana para jak Rumbo i ja. Na pewno jednak zdarzało ci się widzieć psy kradnące dzieciom lody i lizaki, pewny też jestem, że od czasu do czasu łapałeś własnego psa na kradzieży. Zapewne nie widziałeś też (a może nie zwróciłeś uwagi) zorganizowanej psiej przestępczości. Choć większość psów jest na to za głupia, zapewniam cię, że ona istnieje.
Wsunąłem się do sklepu i przywarowałem pod ladą, gdzie rąbiący mięso rzeźnik nie mógł mnie dostrzec; błagalnie wyglądałem na zewnątrz na mojego partnera. W jego ciemnobrązowych ślepiach nie było zmiłowania. Dotarłszy do końca lady wyjrzałem zza niej ostrożnie. Każdy dźwięk spadającego tasaka sprawiał, że nerwowo podskakiwałem. Rzuciłem się w róg, skuliłem i starałem się wycisnąć coś z jelit. Na szczęście był wczesny ranek i w sklepie nie było klientów. Po kilku stęknięciach moje wysiłki zostały uwieńczone niejakim powodzeniem. Niestety, zapomniałem o tym, że mam zwrócić na siebie uwagę. Mógłbym tak siedzieć jeszcze długo, gdyby Rumbo nie zdenerwował się na mnie i nie zaczął szczekać.
Rzeźnik znieruchomiał z uniesionym do połowy tasakiem i spojrzał w stronę drzwi.
– Och, to znowu ty? Poczekaj, niech no cię tylko dorwę! – zagroził.
Pospiesznie położył tasak na pniaku i ruszył dookoła lady w stronę wyjścia. W tym momencie zauważył mnie.
Nasze spojrzenia się spotkały: jego zdziwione i nieufne, moje również zdziwione i aż za dobrze świadome, co się za chwilę wydarzy.
– Ojjj! – wrzasnął rzeźnik, zaczynając poruszać się w zupełnie innym tempie.
Uniosłem się do połowy i zamiast rzucić się w tej chwili do ucieczki, poczłapałem w stronę otwartych drzwi powłócząc nogami i kołysząc się jak kaczka. Całą uwagę rzeźnik skupił na mnie, podczas gdy Rumbo natychmiast wpadł do środka i zaczął szukać wśród mięsa najsmaczniejszego kąska. Purpurowy ze złości sklepikarz złapał po drodze masywną szczotkę, którą wykorzystuje się zarówno do zamiatania, jak i do zmywania posadzek. Zaczął nią wymachiwać w powietrzu jak rycerską lancą, mierząc w mój grzbiet. Nie miałem gdzie się przed nią schować, a słabość kończyn jedynie pogarszała moje położenie.
Na szczęście szczotka pokryta była długą szczeciną. Wprawdzie twardą, ale o wiele bardziej miękką niż trzonek.
Zaskowyczałem, gdy szczecina zderzyła się z moim zadkiem. Rzeźnik zadał mi cios z pełnego rozmachu; potoczyłem się jak postrzelony królik po posadzce, w końcu jednak poderwałem się i rzuciłem do wyjścia. Rumbo biegł niedaleko za mną z przynajmniej półkilowym kawałem surowego steku zwieszającym mu się z pyska.
– Ojjjj! – usłyszałem jedynie, gdy wypadliśmy z jatki na ulicę. Mój wspólnik dotrzymywał mi tempa, chichocząc z dumy nad własnym sprytem.
Na nasz widok mężczyźni i kobiety spiesznie usuwali się z drogi. Tylko jeden człowiek z głupoty postanowił spróbować wyrwać mięso dyndające z pyska Rumba. Rumbo był na to za chytry; zgrabnie uskoczył przed wyciągniętą ręką i mężczyzna wyłożył się za nim na kolana. Pobiegliśmy dalej; Rumbo miarowo i spokojnie, rozbawiony moją paniką. W końcu zawołał przez zaciśnięte zęby:
„Tędy, kurduplu, do parku!”
Bardzo mnie korciło, by pobiec w swoją stronę, zostawić tego złodzieja, ale głód był silniejszy. Poza tym zasłużyłem sobie na udział w łupie. Wpadłem za nim przez zardzewiałą żelazną bramę do parku, sprawiającego na mnie wrażenie nieskończoności zielonych drzew i zarośli. W rzeczywistości jednak musiał być niewielki. Rumbo zniknął za kępą krzaków. Podążyłem za nim. Zdyszany, wywracając ślepiami ze zmęczenia padłem jak zabity obok niego na zieloną trawę. Patrzył na mnie uśmiechając się kącikami pyska, gdy łapałem wielkie hausty powietrza, i z zadowoleniem pokiwał łbem.
„Dobrze się spisałeś, szczeniaku – powiedział. – Może coś z ciebie wyrośnie, jeśli ktoś tobą pokieruje. Jesteś inny niż zwykłe durne psy.”
Doskonale wiedziałem o tym, ale jego pochwała sprawiła mi przyjemność. Mimo to burknąłem:
„Ten człowiek mógł zrobić mi krzywdę. Nie potrafię biec tak szybko jak ty.”
„Pies zawsze prześcignie człowieka. Nigdy by cię nie złapał.”
„Uderzył mnie”. – Zawierciłem tyłkiem, by się upewnić, czy nie wyrządził mi krzywdy.
Rumbo uśmiechnął się.
„Nauczysz się znosić w życiu nie takie przykrości, szczeniaku. Ludzie to dziwaczne stworzenia”.
Zwrócił uwagę na mięso leżące między jego przednimi łapami. Poszturchał je nosem, śliniąc przy okazji.
„Chodź, dostaniesz swoją porcję.”
Podniosłem się i otrząsnąłem.
„Muszę najpierw coś dokończyć”, powiedziałem półgłosem i pobiegłem w gęste krzaki.
Kiedy wróciłem parę minut później, Rumbo porządnie już napoczął surowy stek, mlaskając i cmokając w odrażający sposób. Przyskoczyłem do niego spiesznie i dobrałem się do mięsa w równie obrzydliwy sposób. Był to wyśmienity posiłek, najlepszy, jaki jadłem do tej pory. Być może podniecenie spowodowane ucieczką i napięcie podczas kradzieży zaostrzyły mój apetyt, bo nawet serdelki u Belli tak mi nie smakowały.