O dziewiątej trzydzieści panna Birdle wypuszczała mnie na dwór, bym posłusznie dopełnił toalety. Wiedziałem, że tego się po mnie spodziewa, i za nic nie miałem zamiaru nawalić (przepraszam za kalambur – był nieumyślny).
Po chwili wpuszczała mnie z powrotem do domu i zamykała na noc w małym pokoiku na tyłach domku, gdzie przechowywała najrozmaitsze graty. Większość z nich nie nadawała się do gryzienia. Stały tam stare ramy od obrazów, fortepian, stareńka odłączona kuchenka gazowa i tym podobne graty.
Było tam tylko tyle miejsca, bym mógł zwinąć się pod klawiaturą fortepianu. Tam spędzałem noce, zrazu w wielkiej niewygodzie i przestraszony (pierwszą noc przepłakałem, ale drugą jakoś wytrzymałem). Panna Birdle zamykała drzwi, by nie dopuścić mnie do Wiktorii, która nocowała w kuchni. Nie zawarłem przyjaźni z kocicą i panna Birdle doskonale zdawała sobie z tego sprawę.
Trzeciego wieczoru starsza pani nie zamknęła dokładnie drzwi. Rygiel nie zaskoczył i drzwi były uchylone. Prawdopodobnie nic by z tego nie wynikło, gdyby w środku nocy nie obudził mnie hałas. Ktoś tłukł się po kuchni. Mam lekki sen i nawet cichy odgłos kroków potrafi mnie zbudzić. Podpełzłem do drzwi i uchyliłem je powoli nosem. Dźwięk zdecydowanie dobiegał z kuchni. Stwierdziłem, że to zapewne Wiktoria się po niej kręci, i wróciłbym prawdopodobnie na swoje legowisko, gdyby nie dwaj agitatorzy – głód i pragnienie – którzy podburzyli mój żołądek. Wyprawa do kuchni mogłaby się okazać owocna.
Wypełzłem po cichu z rupieciarni i przeszedłem przez korytarzyk prowadzący do kuchni. Panna Birdle zawsze zostawiała w nim zapaloną małą lampkę (podejrzewam, że trochę się bała, ponieważ mieszkała sama). Nie miałem kłopotów z dotarciem do otwartych drzwi do kuchni.
Wepchnąwszy w nie nos, rozejrzałem się w ciemnościach. Przestraszyłem się na widok dwóch skośnych ślepi.
„To ty, Wiktorio?”, zapytałem.
„A niby kto!”, padła swarliwa odpowiedź.
Wsunąłem się głębiej.
„Co robisz?”
„Nie twój interes. Wracaj do swojego pokoju.”
Dostrzegłem jednak, czym zajmuje się Wiktoria. W łapach trzymała niewielką mysz polną. Schowawszy pazury, najwyraźniej igrała z nieszczęsnym stworzeniem, którego grzbiet wygięty był w łuk z paraliżującego strachu, a drobniutkie czarne ślepka lśniły jak zahipnotyzowane. Mysz musiała wleźć do domu w poszukiwaniu jedzenia. Brak myszy domowych (bez wątpienia wynik czujności Wiktorii) był dla niej zachętą, może też była zbyt głupia (lub głodna), by zdać sobie sprawę z obecności kota. W każdym razie nie miała co do tego obecnie żadnych wątpliwości; płaciła surową cenę natury za brak ostrożności.
Mysz – ten mysz – był przerażony, przyjąłem więc na siebie rolę jego rzecznika.
,,Co zamierzasz z nim zrobić?”
„Nie twój interes”, padła zwięzła replika.
Wszedłem dalej do kuchni i powtórzyłem pytanie. Tym razem musiałem się zadowolić świszczącym prychnięciem zamiast odpowiedzi.
W naturze zwierząt nie leży współczucie dla swoich pobratymców, ale żałosne położenie bezbronnego stworzenia zaapelowało do drugiej strony mojej natury – ludzkiej.
„Puść go, Wiktorio”, powiedziałem spokojnie.
„Pewnie, gdy tylko odgryzę mu łeb”, rzekła.
Co rzekłszy, zabrała się do spełnienia swej groźby, byle tylko mnie zirytować.
Błyskawicznie rzuciłem się w stronę Wiktorii i zacisnąłem szczęki na jej łbie. Zaczęliśmy się szamotać: mysz z łebkiem w paszczy kota, kot z głową w moim pysku.
Zmusiłem Wiktorię, by wypuściła z pyszczka przerażoną mysz polną, zanim wyrządziła jej poważniejszą krzywdę. Z satysfakcją ujrzałem, jak przerażone stworzonko smyrga w ciemny kąt, gdzie bez wątpienia znajdowała się dziura. Wiktoria pisnęła i wyrwała łeb z mojego pyska, orając mi pazurami mostek. Zaskomlałem czując żądlący ból i rzuciłem się na nią ponownie, tym razem rozwścieczony nie na żarty.
Zaczęliśmy ganiać w kółko po kuchni, przewracając krzesła, wpadając z rozpędu na szafki, krzycząc i wrzeszcząc na siebie. Ogarnął nas zbyt wielki zwierzęcy gniew, byśmy zważali na czyniony hałas i wyrządzane szkody. W pewnym momencie udało mi się złapać koniec ogona Wiktorii. Kotka zahamowała w miejscu, wydając z siebie okrzyk zaskoczenia. Obróciła się i przejechała ostrymi pazurami po moim pysku. Musiałem ją puścić, ale od tej chwili koniuszek ogona miała łysy. Rzuciłem się za nią, lecz Wiktoria wskoczyła na suszarkę do naczyń, strącając stertę statków pozostawionych przez pannę Birdle. Porcelana roztrzaskała się na kamiennej posadzce w drobny mak. Usiłowałem także wskoczyć na zlew i prawie mi się to udało, gdy nagle widok Wiktorii czmychającej łbem naprzód przez zamknięte okno zaskoczył mnie tak bardzo, że straciłem równowagę i ześliznąłem się na podłogę. Jeszcze nigdy nie widziałem, by kot – czy jakiekolwiek inne zwierzę – zrobiło coś takiego!
Leżałem na podłodze całkiem oszołomiony, gdy nagle w drzwiach pojawiła się postać w białej nocnej koszuli. Na widok zjawy zamarłem na chwilę, dopiero potem uświadomiłem sobie, że to panna Birdle. Wtedy zamarłem ponownie.
Jej oczy zdawały się ciskać błyskawice w ciemności. Siwe włosy zwisały bezładnie na ramiona, a powiewna koszula nocna trzeszczała naelektryzowana. Cała dygotała od narastającej furii, przez co zdawało się, że jej kruche ciało rozsypie się na kawałki. Otwarte usta drżały, ale nie dobywały się z nich żadne słowa. Zdolna była jedynie do nieartykułowanego gulgotania. Zdołała jednak unieść drżącą rękę i włączyć światło. Jaskrawe oświetlenie ukazało mnie leżącego pośród roztrzaskanej zastawy.
Przełknąłem ślinę i spróbowałem przepraszać. Gotów byłem zwalić na kotkę winę za wszystko, jednak skrzeczenie, które wydobywała z siebie starsza pani, przekonało mnie, że w tej chwili nie mam co sobie strzępić języka. Zwiałem pod kuchenny stół.
Niestety, marna to była osłona. Obuta w elegancki bambosz stopa zderzyła się z moimi żebrami ze stuprocentową dokładnością. Jeszcze parę razy oberwałem po bokach, zanim wpadłem na pomysł, że lepiej zmykać spod stołu. Rzuciłem się w stronę otwartych drzwi, nieludzko przestraszony zachowaniem przemiłej staruszki. Przemiła staruszka cisnęła za mną krzesłem. Zawyłem, gdy spadło mi na grzbiet. Panna Bridle ruszyła za mną, wymachując dziko ramionami. Kopniakami i ciosami pięści prawie pozbawiła mnie przytomności. Byłem przerażony, ile wykazywała przy tym siły. Złapała mnie za obrożę, powlokła do zagraconego pokoju „gościnnego”. Wrzuciła do środka i zatrzasnęła za mną drzwi. Zza drzwi usłyszałem stek wyzwisk. Staruszka używała języka, do którego przywykłem na złomowisku Szefa, ale którego nie spodziewałem się usłyszeć w przytulnym wiejskim domku z ust przemiłej starszej damy. Leżałem dygocząc i rozpaczliwie starając się zachować kontrolę nad jelitami i pęcherzem. Wystarczająco już popadłem w niełaskę.
Spędziłem okropną noc. Nikt lepiej ode mnie nie zdaje sobie sprawy z trafności powiedzenia „pieski żywot”. Sądzę, że żadne inne zwierzę nie przechodzi takiej huśtawki nastrojów co pies. Może sami sobie przysparzamy kłopotów, może jesteśmy przeczuleni, a może po prostu głupi. Może jesteśmy zbyt „ludzcy”.
Prawie nie spałem. Spodziewałem się, że lada chwila otworzą się drzwi i do środka wpadnie prastary demon, by wymierzyć mi dalszy ciąg kary. Drzwi jednak pozostały zamknięte. Przez trzy kolejne dni.
Skamlałem, wyłem, gniewałem się i warczałem, nic to jednak nie dało. Zanieczyściłem podłogę i płakałem, ponieważ wiedziałem, że czekają mnie przez to kolejne kłopoty. Zdychałem z głodu i przeklinałem mysz, przez którą wpadłem w takie opały. Paliło mnie w gardle, bo nie miałem nic do picia i przeklinałem złośliwego kota, który wpakował mnie w takie położenie. Łapy zesztywniały mi z braku ruchu i przeklinałem pannę Birdle za starczą sklerozę. Jak mogła zmieniać się z dnia na dzień z czarującej, delikatnej starszej pani w szalejące monstrum? Dobrze, zgadza się, że w pewnym stopniu byłem winny – istotnie, jej kot wyskoczył przez okno, rozbijając szybę – ale czy to był wystarczający powód, żeby głodzić mnie w zamknięciu? Litowałem się nad sobą, wpadłem w czarną rozpacz, okresowo przemieniającą się we wściekłość i z powrotem w żałość.