Będąc większym celem zdecydowanie częściej obrywałem grabiami, miło mi jednak stwierdzić, że panna Birdle nie zaniedbywała także swojej kotki. Bawiliśmy się tak jeszcze przez parę minut w kucanego berka, nim Wiktoria zdecydowała, że lepiej salwować się ucieczką przez komin. Ona do góry – sadza w dół. Kłęby, które buchnęły z kominka, były wręcz niesamowite. Zaiste piekielne. Nie poprawiło to humoru panny Birdle, sadza bowiem osiadła ciemną warstwą na wszystkim dookoła kominka.
Do zwyczajów starszej pani należało układanie drewna każdego poranka i rozpalanie go wieczorami, nawet wtedy, gdy się ociepliło. Tym razem zdecydowała się jednak pospieszyć z wykonaniem dziennego rozkładu. Zabrała się do rozpalania ognia.
Przypatrywałem się ze zgrozą, jak papier czernieje i zajmują się ogniem szczapki drewna. Zapomniawszy na razie o mnie, panna Birdle zasiadła na fotelu przed kominkiem, złożywszy w gotowości grabie na kolanach. Wpatrywaliśmy się w kominek – panna Birdle z nieubłaganą zawziętością, ja z krańcową grozą. W pokoju panował totalny bałagan, zniknęły resztki przytulności.
Płomienie zaczęły lizać drwa, dym buchnął w górę, z komina posypała się znów sadza i dobiegło nas krztuszenie się. Kot siedział w środku niezdolny wspiąć się wyżej. Zesztywniałe usta panny Birdle wykrzywiły się w okrutnym uśmieszku. Czekaliśmy w ciszy przerywanej jedynie potrzaskiwaniem płonącego drewna.
Na odgłos stukania do drzwi oboje podskoczyliśmy.
Panna Birdle odwróciła głowę. W jej spojrzeniu dostrzegłem panikę. Stukanie powtórzyło się, stłumiony głos zawołał: – Panno Birdle, jest tam pani?
Starsza pani rzuciła się do działania. Grabie wepchnęła za sofę, postawiła poprzewracane fotele, a rozbitą porcelanę zmiotła pod jeden z foteli. Tylko wybrudzony sadzą dywan i pewien nieporządek wskazywały, że w pokoju działo się coś odbiegającego od normy. Panna Birdle odczekała jeszcze kilka sekund. Poprawiła fryzurę, doprowadziła do ładu swoje ubranie, po czym podeszła do drzwi.
Wikary z uniesioną już do kolejnego zapukania dłonią uśmiechnął się przepraszająco do panny Birdle.
– Bardzo przepraszam, że przeszkadzam – powiedział. – Przychodzę w sprawie kwiatów na niedzielną uroczystość. Czy możemy liczyć na pani udział w tym roku, panno Birdle? Nie wątpię, że i tym razem cudownie je pani ułoży.
Starsza pani uśmiechnęła się do niego słodko.
– Oczywiście, księże Shelton. Czy kiedykolwiek zawiodłam?
Przemiana, jaka się w niej dokonała, była zdumiewająca: demon-prześladowca zamienił się z powrotem w wiekowego anioła niewinności. Wdzięczyła się i łasiła do wikarego, a wikary wdzięczył się i łasił do niej; a kot przez cały czas wędził się w kominie.
– To jest ten pani przybłąkany towarzysz? – usłyszałem pytanie wikarego.
– Och, bardzo sobie chwali pobyt u mnie – powiedziała panna Birdle. Miała na tyle bezczelności, że odwróciła się i uśmiechnęła do mnie.
– Chodź, Fuks, przywitaj się z księdzem wikarym.
Pewnie powinienem był podbiec do osoby duchownej i zacząć lizać jej dłoń, merdając ogonem dla okazania, jak bardzo mnie cieszy jej widok. Byłem jednak tak wstrząśnięty, że stać było mnie jedynie na ukrycie się za fotelem.
– Aha, nie lubi obcych, prawda? – zachichotał wikary.
Nie byłem pewny, czy mówi do panny Birdle, ponieważ jego głos nabrał prostackiego tonu, jakiego ludzie zazwyczaj używają przy zwracaniu się do zwierząt. Obydwoje wpatrywali się we mnie z czułością.
– Tak, Fuks jest bardzo lękliwy – powiedziała panna Birdle głosem ociekającym miodem.
– Czy policja odnalazła jego właściciela? – spytał wikary.
– Konstabl Hollingbery powiedział mi nie dalej jak wczoraj, że nikt nie zgłosił meldunku o jego zaginięciu, więc sądzę, że ktokolwiek był panem Fuksa, nie tęskni za nim przesadnie.
Obydwoje zacmokali ze współczuciem i popatrzyli w moją stronę z wywracającą trzewia litością.
– Trudno – powiedział pogodnie wikary. – W każdym razie znalazł się teraz w dobrym domu. Nie wątpię, że to docenia. Na pewno to dobry piesek, prawda? – zwrócił się bezpośrednio do mnie.
O tak, pomyślałem. A kicia to bardzo dobry kotek. Dobrze uwędzony.
– Och, panno Birdle, zdaje się, że tu pełno dymu. Zapchał się pani komin?
Starsza pani zaśmiała się i bez zmrużenia oka powiedziała: – Ach, nie, zawsze tak jest, gdy pale po raz pierwszy po dłuższej przerwie. Trochę trwa, zanim w kominie zrobi się porządny ciąg.
– Trzeba by się tym zająć, panno Birdle. Nie warto niszczyć takiego przemiłego mieszkanka paskudnym dymem. Przyślę jutro mojego parobka, żeby się tym zajął. A co do spotkania Koła Gospodyń w przyszłym tygodniu…
W tym właśnie momencie Wiktoria wypadła ze swego ukrycia.
Wikary wpatrywał się z rozdziawionymi ustami w pokrytego sadzami kota, który prychając i wrzeszcząc spadł w ogień, po czym wyprysnął z niego prosto w otwarte drzwi. Wiktoria przemknęła koło wikarego tak szybko, że mógł jedynie przyglądać się w osłupieniu, jak tlące się, sczerniałe zwierzę znika, pozostawiając za sobą smugę rzednącego dymu. Z wciąż otwartymi ustami wikary przeniósł spojrzenie na starą parafiankę i pytająco uniósł brwi.
– Cały czas zastanawiałam się, gdzie zniknęła Wiktoria – powiedziała panna Birdle.
Kot już nie wrócił, przynajmniej dopóty, dopóki nie opuściłem panny Birdle. Poważnie wątpię, czy Wiktoria zrobiła to kiedykolwiek. Życie w domku potoczyło się dalej w swój normalny szalony sposób; moja dobrodziejka zapomniała o całym incydencie, jak gdyby się nigdy nie wydarzył. Przez następny tydzień kilkakrotnie stawała we frontowych drzwiach i nawoływała Wiktorię, podejrzewam jednak, że ta była już parę hrabstw dalej (wciąż prześladują mnie koszmary, w których tląca się Wiktoria kręci się niedaleko w ciemnościach, obserwując mnie). Wkrótce jednak panna Birdle zapomniała zupełnie o Wiktorii i całą uwagę poświęciła mnie. Chyba nie będzie w tym nic dziwnego, jeśli powiem, że nie mogłem jej już obdarzyć pełnym zaufaniem. Czas spędzałem na niespokojnym wyczekiwaniu na kolejny wybuch. Czułem się jak na polu minowym, czyniłem wszystko, by powściągać swojego niespokojnego ducha. Przychodziło mi do głowy (łba), by ją opuścić, muszę się jednak przyznać, że pokusa dobrej strawy i wygodnego legowiska była silniejsza niż lęk przed tym, co może się jeszcze wydarzyć. Jednym słowem, byłem głupi (Rumbo miał rację). Sam jestem zdumiony, jak idiotyczna okazała się moja kolejna omyłka.
Pewnej nocy na skraju kuchennego zlewu znalazłem sympatyczny, nadający się do żucia plastykowy przedmiot. Po zniknięciu Wiktorii kuchnia stała się teraz moją sypialnią, a jej kosz moim legowiskiem. Często myszkowałem po niej nocami lub bladym porankiem. i tej nocy miałem szczęście: znalazłem coś do zabawy. Niezbyt twardy, nie za miękki przedmiot, skrzypiący, kiedy zaciskało się na nim zęby. Nie nadawał się do zjedzenia, przyjemnie było jednak patrzeć na jego różową powierzchnię z białymi, karbowanymi brzegami. Miałem dzięki niemu zabawę na długie godziny.
Kiedy jednak następnego poranka panna Birdle weszła do kuchni, nie wykazywała najmniejszych objawów rozbawienia. Jej bezzębne usta rozwarły się, by wydać niemy krzyk wściekłości. Gdy ujrzałem nagie dziąsła, uświadomiłem sobie, co leży przede mną przeżute, powykręcane i zszargane.
– Moje fępy! – wykrztusiła z siebie panna Birdle po pierwszym bezgłośnym okrzyku. – Moje fhtuthne fępy!
W jej oczach pojawił się dobrze mi znajomy błysk.
Zgadza się, jestem głupi. Tak głupi, że czasami sam siebie zdumiewam. Dla najgłupszego nawet psa nadchodzi jednak chwila, w której wie dokładnie, co powinien zrobić. Tak było i ze mną.
Wyskoczyłem przez okno tak samo jak Wiktoria (już przez nową szybę). Przerażenie pomogło mi dokonać to, czego nie udało mi się poprzednim razem (to znaczy wskoczyć na zlew). Widok panny Birdle sięgającej po długi nóż do rozbierania mięsa, wiszący pomiędzy jej kulinarnymi pomocnikami, świadczył, że zanosi się na jej największy napad. Stwierdziłem, że nie warto czekać, by dowiedzieć się, jaki będzie miał przebieg.