Przedrzemałem na słońcu całe popołudnie i gdy się przebudziłem, poszedłem nad strumyk napić się wody. Siedziała tam żaba, pożerająca długiego różowego robaka. Oskrobywała go lepkimi palcami z błota. Żaba – samiec – przerwała na chwilę posiłek i wybałuszonymi ślepiami przyjrzała mi się z zaciekawieniem. W tym czasie biedne robaczysko rozpaczliwie próbowało się wyswobodzić. Żaba mrugnęła dwukrotnie i wróciła do jedzenia. Robak zniknął jak żywe spaghetti. Na pożegnanie machnął jeszcze ogonkiem (łebkiem?) przed opuszczeniem tego świata, przy czym żaba wybałuszyła ślepia jeszcze bardziej niż przedtem.
„Ładna pogoda”, powiedziałem uprzejmie.
Żaba mrugnęła raz jeszcze i rzekła:
„Rzeczywiście, dość ładna.”
Zastanowiłem się przez chwilę, jak by smakowała, ale oceniłem, że nie jest wystarczająco apetyczna. Przypomniałem sobie, że jej udka mogłyby być dość dobre.
„Chyba się jeszcze nie spotkaliśmy”, stwierdziła żaba.
„Tylko tędy przechodzę”, odrzekłem.
„Przechodzę? Co masz na myśli?”
„Noo… jestem w podróży.”
„Dokąd?”
„Do miasta.”
„Co to jest miasto?”
„Po prostu miasto. Miejsce, gdzie żyją ludzie.”
„Ludzie?”
„Wielkie stworzenia, na dwóch nogach.”
„Nigdy nie słyszałem”, zdziwiła się żaba.
„Ludzie nigdy tędy nie przechodzili?”
„Nigdy ich nie widziałem – powtórzyła. – Miasta też. Tu nie ma miast.”
„Miasto jest niedaleko stąd.”
„Niemożliwe. Nigdy czegoś takiego nie widziałem.”
„Nie, nie w lesie, ale dalej.”
„Nie ma żadnego dalej.”
„Oczywiście, że jest! Świat jest o wiele większy niż ten las.”
„Jaki las?”
„Dookoła nas – powiedziałem, wskazując nosem. – Za tymi drzewami.”
„Za nimi nic nie ma. O niczym innym nie wiem.”
„Nigdy nie opuszczałeś tej polany?”
„Po co?”
„Zobaczyć, co jest dalej.”
„Dalej nie ma nic. Znam wszystko.”
„Nie znasz. Świat jest o wiele większy.”
„Mylisz się.”
„Nigdy mnie przedtem nie widziałaś, zgadza się?”
„Owszem.”
„No właśnie. Przybywam spoza lasu.”
Żaba zamyśliła się przez chwilę.
„Dlaczego? – zapytała w końcu. – Dlaczego przybyłeś spoza lasu?”
„Bo podróżuję. Chcę dotrzeć do pewnego miejsca.”
„Jakiego?”
„Do miasta.”
„Co to jest miasto?”
„Miejsce w którym… och, nieważne!”
Żaba natychmiast dała sobie spokój z wypytywaniem. Tak naprawdę nie interesowało jej to wszystko.
Ruszyłem dalej, zdesperowany.
„Nigdy nie zmienisz się w przystojnego księcia!”, krzyknąłem jeszcze na pożegnanie.
„Co to znaczy: przystojny?!”, odkrzyknęła żaba.
Rozmowa ta kazała mi zastanowić się nad zwierzęcym punktem widzenia. Płaz najwyraźniej sądził, że świat obejmuje wyłącznie to, co znajduje się w polu jego widzenia. Nie chodziło nawet o to, czy dalej znajdowało się cokolwiek, ponieważ żaba w ogóle o to nie zapytała. Tak właśnie jest ze wszystkimi zwierzętami (poza nielicznymi wyjątkami, do których się zaliczam) – świat składa się wyłącznie z tego, co jest im znajome, i niczego innego.
Spędziłem niespokojną noc pod dębem. Prawie w ogóle nie spałem z powodu hałasu czynionego przez parę sów (jedna huczała a druga szczebiotała). Nie tyle straszyło mnie ich nawoływanie, ile niespodziewane wypady za bezbronne krety krzątające się w dole. Nieoczekiwane skrzeczenia uwieńczone piskiem przerażenia ofiary wytrącały mnie z równowagi. Nie miałem odwagi narazić się sowom, ponieważ wydawały się silne i złośliwe, nie odważyłem się również szukać w ciemnościach nowego miejsca na nocleg. W końcu udało mi się jednak zapaść w niespokojny sen.
A później wyruszyłem na polowanie na kury z moim nowym przyjacielem (jak mi się wtedy wydawało) – rudym lisem.
Przebudziło mnie szczekanie. Było jeszcze ciemno – oceniłem, że do świtu pozostało parę godzin. Szczekanie rozbrzmiewało gdzieś z bliska. Leżąc w całkowitym bezruchu starałem się ustalić, skąd dobiega i kto je wydaje. Czyżby w lesie były jakieś szczeniaki? Upewniwszy się, że sowy odpoczywają, cały spięty, powoli zacząłem pełznąć w kierunku, skąd słychać było szczekanie. Niedaleko, w zagłębieniu pod wystającym korzeniem drzewa, natrafiłem na lisią jamę. W nozdrza uderzyła mnie piżmowa woń ekskrementów oraz zapach pożywienia. Dostrzegłem wpatrujące się we mnie dwie pary ślepi.
„Kto to jest?”, zapytał ktoś na poły agresywnie, na poły z przestrachem.
„Proszę się nie denerwować – powiedziałem spiesznie uspokajającym tonem. – To tylko ja.”
„Pies?” – padło pytanie i jedna para ślepi odsunęła się od drugiej. Z półmroku wysunął się lis. Raczej wyczułem, niż dostrzegłem, że tam była ona – lisica.
„No?”, ponagliła mnie.
„Hm, tak, jestem psem”, powiedziałem.
„Czego tu chcesz?” – Jej głos przybrał nagle groźne zabarwienie.
„Usłyszałem twoje szczeniaki. Byłem po prostu ciekawy.”
Wydawało się, że lisica stwierdziła, iż nie stanowię zagrożenia, ponieważ się odprężyła.
„Co robisz w tych lasach? – zapytała. – Psy rzadko pokazują się tutaj w nocy.”
„Podróżuję.” – Nie powiedziałem, dokąd. Pewnie by też nie zrozumiała.
„Do domów, w których mieszkają wielkie zwierzęta?”
„Tak, do miasta.”
„Jesteś z farmy?”
„Farmy?”
„Farmy po drugiej stronie lasu. Za łąkami.”
Jej świat był większy niż żaby.
„Nie, nie jestem stamtąd. Jestem z wielkiego miasta.”
„Aha.”
Lisica najwidoczniej przestała się mną interesować, ponieważ odwróciła się tyłem. Nagle z ciemności rozległ się słaby głosik: „Mamo, jestem głodny”. Brzmiała w nim wyraźna skarga.
„Siedź cicho! Zaraz wracam.”
„Ja też jestem głodny”, powiedziałem, i tak było w istocie.
Lisica obróciła błyskawicznie łeb w moją stronę.
„No to idź, poszukaj sobie jedzenia!”
„Eee… Nie wiem, jak się do tego zabrać w lesie.”
Spojrzała na mnie z niedowierzaniem.
„Nie potrafisz zdobyć sobie pożywienia? Nie dasz rady upolować królika, myszy czy wiewiórki?”
„Jeszcze nigdy nie byłem do tego zmuszony. Zabijałem szczury i myszy, ale nigdy nic większego.”
Lisica potrząsnęła z niedowierzaniem łbem.
„No to jak ci się udało przeżyć? Myślę, że dokarmiały cię wielkie istoty – widziałam, że wy z nimi trzymacie. Dajecie się nawet wykorzystywać do polowań na nas!”
„Nie ja! Ja jestem z miasta. Nigdy nie polowałem na lisy.”
„Dlaczego miałabym ci uwierzyć? Skąd mam wiedzieć, że nie próbujesz mnie oszukać?” Zademonstrowała mi spiczaste ząbki w uśmiechu, który praktycznie był pogróżką.
„Jeśli chcesz, pójdę sobie. Nie chcę cię denerwować. Może jednak moglibyśmy z twoim partnerem zdobyć coś do jedzenia.”
„Nie mam już partnera!” – rzuciła gniewnie lisica. W jej słowach słychać było ból.
„Co się z nim stało?”, zapytałem.
„Został złapany i zabity”, z trudem powiedziała lisica.
„Mamo, znajdź nam coś do jedzenia”, dobiegła znów płaczliwa prośba.
„Cóż, może mógłbym ci pomóc”, zasugerowałem.
„Phi – prychnęła lisica, ale jej głos natychmiast się zmienił. – Może i przydasz się na coś”, powiedziała w końcu z namysłem.
Wyprężyłem się.
„Zrobię wszystko. Umieram z głodu.”
„No dobrze. Dzieci, zostaniecie tutaj. Macie nie wychodzić! Zrozumiano?”
Małe lisy potwierdziły.
„No to chodźmy.” Lisica przeszła obok mnie, ocierając się o mnie.
„Dokąd?”, zapytałem gorliwie, ruszając za nią.
„Zobaczysz.”
„Jak masz na imię?”, zawołałem.
„Bądź cicho! – skarciła mnie szeptem, po czym zapytała: – Co to jest imię?”
„To, jak się nazywasz.”
„Nazywam się lis. Lisica, dokładniej mówiąc. Ty nazywasz się pies, zgadza się?”