Kroki farmera ucichły. Przymierzał się pewnie do kolejnego strzału. Skuliłem się, by stać się jak najmniejszym celem, i zygzakami pomknąłem w stronę pól. Wystraszone przeze mnie kury poderwały się w powietrze – bez wątpienia sądziły, że wróciłem po dokładkę.
Nagle poczułem, że mój ogon rozpada się na strzępy. Zaskowyczałem urywanymi szczęknięciami, jakie wydają psy, którym stała się krzywda. Nie zatrzymywałem się jednak, czując ulgę, że jeszcze jestem w stanie biec dalej. Szczekanie za mną stało się wręcz furiackie. Zorientowałem się, że buldog został spuszczony z łańcucha. Szalał z chęci zatopienia kłów w moim gardle. Zapraszające pola pomknęły mi na spotkanie. Przelazłem pod ogrodzeniem i wypadłem na nie. Miałem wrażenie, że ogon pali mi się płomieniem.
„Bierz go!”, rozległ się rozkaz. Zorientowałem się, że potworny pies dogania mnie. Rozciągające się przede mną w blasku księżyca pole zdawało się robić coraz dłuższe i szersze, a żywopłot po jego drugiej stronie malał, zamiast rosnąć. Buldog jeszcze mnie nie dogonił, słyszałem już jednak za sobą jego ciężkie sapanie. Przestał szczekać, by zaoszczędzić tchu i energii. Sukinsyn, rzeczywiście chciał mnie złapać.
W duchu przeklinałem się za głupotę, że odegrałem dla lisicy rolę zasłony dymnej. Byłem tak zły, że o mało nie wyładowałem wściekłości na goniącym mnie psie. O mało…, a jednak nie zrobiłem tego. Tak głupi mimo wszystko nie byłem.
Buldog zdawał się dyszeć prosto w moje lewe ucho. Zorientowałem się, że jest naprawdę blisko. Obróciłem błyskawicznie łeb, by zobaczyć, jak blisko, i natychmiast tego pożałowałem – jego wyszczerzone kły niemal dosięgały mojego lewego boku.
Skręciłem, a buldog kłapnąwszy zębiskami, przewrócił się i przekoziołkował w trawę. Natychmiast się poderwał i skoczył za mną, lecz powtórnie skręciłem, tak iż znów biegł w niewłaściwą stronę.
Przede mną zamajaczył żywopłot. Ucieszyłem się, że przestał się bawić ze mną w chowanego. Zanurkowałem weń, modląc się, żebym nie zaplątał się w pędach krzewów. Buldog rzucił się za mną. Kolce poorały nam skórę, a wystraszone ptaki zaczęły hałasować z urazą. Przelecieliśmy przez żywopłot i znaleźliśmy się na sąsiednim polu. Wiedząc, że buldog zaraz mnie dogoni, znów zacząłem biec zygzakami. Na szczęście buldog nie był zbyt błyskotliwy i kilkakrotnie dał się nabrać na moje zwody. Było to jednak bardzo wyczerpujące, parę razy też przejechał mi kłami po bokach, ale w końcu nawet jemu zaczęło brakować sił. Po którymś wyjątkowo udanym manewrze odsądziłem się od niego na co najmniej pięć metrów i przystanąłem, by złapać tchu. Buldog też się zatrzymał. Wpatrzyliśmy się w siebie, ciężko dysząc z wysiłku.
„Słuchaj – wychrypiałem. – Porozmawiajmy spokojnie.”
Buldog jednak nie miał nastroju do pertraktacji. Zerwał się z miejsca i rzucił z warczeniem w moją stronę. Zacząłem więc znów uciekać.
Po drodze wyczułem znajomy zapach. Lisy zazwyczaj bardzo starannie maskują swoją woń – zawracają, wspinają się na drzewa, wskakują do wody i włażą między owce – kiedy jednak dźwigają w pysku ociekającą krwią, martwą kurę, z której sypie się pierze, to zupełnie inna historia. Lisica pozostawiła ślad tak wyraźny jak pasy na jezdni.
Buldog również zwęszył lisicę i na moment stracił zainteresowanie mną, po czym obaj pobiegliśmy jej śladem. Pokonaliśmy jeszcze jeden żywopłot i znaleźliśmy się w lesie, wymijając pnie i gęste kępy krzewów. Przestraszone nocne zwierzęta zmykały na nasz widok do nor, hałaśliwie protestując przeciw najściu.
Nie sądzę, by buldog widział w nocy równie dobrze jak ja – był zapewne o wiele starszy – zwolnił bowiem nieco biegu i kilkakrotnie z okrzykiem bólu wpadł na pnie drzew. Odbiłem się od niego i zacząłem mieć nadzieję, że uda mi się go zgubić. Wówczas wpadłem na lisicę.
Kura utrudniała jej ucieczkę. Widocznie musiała ją zgubić po drodze i teraz po nią wróciła. Nie żywiłem wobec lisicy złych zamiarów – zbyt przerażał mnie mój prześladowca, by zawracać sobie łeb chęcią odwetu – i prawdopodobnie w ogóle bym jej nie zauważył, gdybym nie wpadł na nią, skuloną przy ziemi. Zwaliliśmy się na siebie i przetoczyliśmy jak jeden kłąb – pies, kura i lis – lecz natychmiast rozdzieliliśmy się, gdy do zabawy dołączył buldog. Gryzł wszystko, co znajdowało się w zasięgu jego szczęk. Na szczęście (dla mnie i lisicy) udało się nam porzucić go z kurą w zębach. Prawdę mówiąc, rozszarpał ją na strzępy.
Farmer z pewnością musiał się ucieszyć, kiedy buldog wrócił do domu ze skrwawionym, oblepionym pierzem pyskiem.
Ruszyliśmy w różne strony: lisica do szczeniąt, a ja, by znaleźć jakiś zakątek, w którym spokojnie mógłbym wylizać swoje rany. Z każdą minutą robiło się jaśniej. Śpieszyłem się, by opuścić ten teren. Nie wiedziałem dokładnie, gdzie się skierować, pragnąłem jednak pokonać przed wschodem słońca jak największy dystans. Wiedziałem (skąd?), że farmerzy zadają sobie wiele trudu, by odszukać bezpańskie psy, nękające ich zwierzynę domową. Farmer, z którym miałem do czynienia, bez wątpienia uważał mnie właśnie za takiego rabusia. Ogon palił mnie okrutnie, przez co wszystkie inne rany wydawały się mniej bolesne, nie odważyłem się jednak zatrzymać, by zbadać, jakie poniosłem obrażenia. Przepłynąłem strumień, do którego dotarłem, z radością napawając się kojącym ból chłodem wody. Z niechęcią wygrzebywałem się na drugi brzeg. Otrząsnąłem się porządnie i ruszyłem w drogę, chcąc znaleźć się jak najdalej od farmy.
Gdy w końcu znalazłem schronienie dla siebie, słońce już wzeszło i z każdą chwilą przygrzewało coraz silniej. Rany bolały i piekły. Nie byłem zdolny do czegokolwiek, zwaliłem się więc na ziemię, by odzyskać siły. Po jakimś czasie zdołałem obrócić głowę i przyjrzeć się ogonowi. Rana nie była nawet w połowie tak groźna, jak się spodziewałem. Straciłem jedynie koniuszek ogona i sporo sierści. Wiktoria byłaby zadowolona, nasze ogony wyglądały teraz podobnie. Kłucia zadrapań na grzbiecie i bokach od siatki i zębów buldoga nie były zbyt bolesne, ale uciążliwe. Złożyłem łeb między łapy i zasnąłem.
Kiedy się obudziłem, słońce było już wysoko na niebie i mocno przygrzewało. Z gorąca zaschło mi w gardle, a rany pulsowały tępym bólem. W brzuchu burczało mi z głodu. Podniósłszy się, stwierdziłem, że leżałem w zagłębieniu łagodnego stoku. Przede mną rozciągała się dolinka. Po drugiej stronie dolinki wznosiły się wzgórza zwieńczone kępami buków. Ruszyłem w dół, mając nadzieję znaleźć tam jakieś źródełko. Po drodze skubałem rozmaite trawy. Trawa – konkretnie owcza kostrzewa – nie była zbyt smaczna. Wiedziałem jednak, że jada ją wiele zwierząt z dolin, więc przynajmniej powinna być pożywna. Znów się zastanowiłem, skąd wiedziałem o takich rzeczach? Skąd wiedziałem, że winniczek, którego trąciłem pyskiem, wykorzystywał do budowy skorupki wapń zawarty w glebie nizinnych hrabstw? Skąd wiedziałem, że ptak, śpiewający nie opodal, to skowronek? Skąd wiedziałem, że motyl, który przeleciał koło mnie, to adonis, przedwcześnie obudzony z zimowego snu przez ciepłe promienie słoneczne? Najwidoczniej w przeszłym życiu interesowałem się przyrodą i wiele czasu spędziłem na poznawaniu tajników natury. Czyżbym był przyrodnikiem lub botanikiem? A może miałem tylko takie hobby? Może zostałem wychowany na wsi i dlatego bez problemu przypominałem sobie nazwy i obyczaje zwierząt? Potrząsnąłem łbem z frustracją: musiałem się dowiedzieć, kim i czym byłem. Dlaczego umarłem i w jaki sposób stałem się psem. Musiałem się też dowiedzieć, kim był mężczyzna z moich snów, który wydawał się promieniować złem, zagrażać mojej rodzinie. Moja rodzina – żona i córka… Musiałem je odnaleźć, musiałem dać im znać, że żyję. Musiałem im przekazać, że jestem psem. Czy ktoś mógłby mi w tym pomóc?
Był ktoś taki. Minęły jednak dwie noce, zanim go spotkałem.