– Znów dzisiaj będzie spiekota, panie Newman – powiedział, uśmiechając się do mojego nieprzyjaciela.
– Nie ma wątpliwości. Pewnie przygrzeje jak wczoraj – odrzekł Newman, wyciągając neseser z tylnego siedzenia swojego wozu.
– Opalił się pan trochę – powiedział dyrektor techniczny. – Pewnie w ogródku?
– Nie, chciałem oderwać się od wszystkiego i zabrałem Carol z Gillian nad morze.
– Nie wątpię, że im się to podobało.
Newman zaśmiał się krótko.
– Tak. Za wiele weekendów spędzałem ostatnio z papierzyskami. Żona nie miała żadnych rozrywek.
Dyrektor techniczny pokiwał głową, czekając, aż Newman otworzy wejście do biur fabryki. – Jak się dziś miewa? – dobiegło mnie jego pytanie.
– Och… o wiele lepiej. Oczywiście wciąż jej go brakuje, mimo że minęło tyle czasu, ale przecież wszyscy za nim tęsknimy… Jak się trochę uspokoi, zajmiemy się planem na ten tydzień… – Ich głosy odzywały się echem w korytarzu, a po zamknięciu drzwi ucichły zupełnie.
Żona? Carol wyszła za niego? Byłem wstrząśnięty. I jeszcze bardziej zraniony. Naprawdę zabrał wszystko!
Wściekłość gotowała się we mnie przez cały dzień. Ukryłem się w pobliżu fabryki i czekałem. W końcu się opanowałem. Z zaciętą mściwością zdecydowałem, że doczekam się jeszcze właściwej chwili.
Newman pojawił się ponownie około południa. W rozluźnionym krawacie i bez marynarki. Pozostałem w ukryciu, ponieważ w pobliżu fabryki znajdowało się zbyt wielu pracowników. Jedni siedzieli w cieniu, opierali się plecami o ścianę i jedli kanapki, inni wygrzewali się na słońcu. Newman wsiadł do samochodu, opuścił okno i odjechał główną drogą.
Zazgrzytałem z rozczarowania zębami. Postanowiłem czekać dalej.
Morderca wrócił mniej więcej godzinę później, lecz i tym razem nie mogłem nic zwojować – wokół był wciąż za duży ruch.
Do wieczora się przespałem. Pracownicy – spośród których wielu rozpoznawałem – opuścili budynek, z radością uciekając przed wyczerpującym żarem. Obsada biura, składająca się z dwóch sekretarek i dyrektora administracyjnego, pracowała mniej więcej godzinę dłużej, a po kolejnej godzinie odjechał dyrektor techniczny, Newman pozostał w fabryce.
Gdy zapadł zmierzch, w skrzydle biurowym zapaliło się światło. Wiedziałem, że pali się w naszym – jego – gabinecie. Wylazłem z ukrycia i podpełzłem pod budynek, zaglądając w okno. Wspiąłem się na tylne łapy, przednimi opierając się o nie wyprawiony mur, bez względu na to jednak, jak bardzo wyciągałem szyję, nie widziałem w środku nic poza świetlówkami na suficie.
Opadłem na łapy i okrążyłem szybko budynek, szukając wejścia, którym mógłbym się dostać do środka. Niestety, nie znalazłem.
Gdy zakończyłem okrążenie, ujrzałem samochód zaparkowany przodem do budynku. Zbliżywszy się do niego, spostrzegłem, że okno po stronie kierowcy jest otwarte, by wnętrze trochę się ochłodziło.
Wiedziałem, co powinienem zrobić w tej sytuacji. Trudniej było to wykonać. Z wielkim wysiłkiem udało mi się przecisnąć przez okno przednią część ciała do samochodu, ponieważ pazury tylnych łap ślizgały się po gładkiej powierzchni drzwi, a następnie przepchnąć brzuch. W końcu zdyszany zwaliłem się na siedzenie kierowcy. Po chwili odpoczynku prześliznąłem się przez lukę między przednimi siedzeniami na tył i ukryłem na podłodze.
Cały byłem rozdygotany.
Minęła co najmniej godzina, nim Newman zdecydował, że dość ma pracy na ten dzień, i opuścił biuro. Zastrzygłem uszami na dźwięk otwieranych drzwi i skuliłem się, gdy Newman otworzył drzwi samochodu. Samochód zakołysał się, gdy wsiadł do środka i rzucił neseser na siedzenie obok siebie. Z całych sił hamowałem się, by nie rzucić się na Newmana, kiedy zapuścił silnik, włączył światła i na wstecznym biegu wyjeżdżał z parkingu. Przerzucił dłoń przez oparcie. Musiałem się powstrzymać, by nie odgryźć mu palców. Chcąc jednak zrealizować swój plan zemsty, nie mogłem polegać tylko na sile zębów.
Czekałem, aż samochód się rozpędzi.
Newman wyjechał na drogę i ruszył na pełnym gazie w stronę miasteczka. Musiał przejechać przez Edenbridge, by dotrzeć do Marsh Green. Wiedziałem, że mam mało czasu na realizację swojego planu, ponieważ wioska znajdowała się niedaleko od miasta. Za miasteczkiem był długi prosty odcinek drogi, która skręcała następnie w stronę Hartfield; mniejsza odnoga drogi do Marsh Green odchodziła na szczycie haku zakrętu. Większość samochodów przejeżdżała z bardzo dużą prędkością przez odcinek przed zakrętem. Przypuszczałem, że i tym razem będzie tak samo, ponieważ o tej porze szosa powinna być prawie pusta. Zamierzałem wtedy właśnie przystąpić do realizacji swego planu, nawet jeśli miałbym przy tym zginąć. Umarłem już raz, bez trudu mogłem umrzeć ponownie. Bo co właściwie miałem do stracenia? Pieski żywot?
Myśl o złu wyrządzonym przez tego człowieka sprawiła, że krew uderzyła mi ponownie do głowy, a serce łomotało w piersi. W głębi gardła wezbrało powoli dobywające się na powierzchnię warczenie jak stopiona lawa pełna nienawiści, szukająca ujścia, torująca sobie drogę i w końcu buchająca na powierzchnię w postaci krzyku, erupcja gwałtowności.
Mężczyzna obejrzał się gwałtownie. Ujrzałem jego zbielałą twarz i oczy rozszerzone ze strachu. Zapomniał zdjąć stopę z pedału gazu; samochód toczył się naprzód nie kierowany. Zdążyłem jeszcze dostrzec, że znajdujemy się tuż przed zakrętem, zanim skoczyłem do przodu.
Newman schylił się, starając uchylić się przed moimi kłami, rzuciłem się jednak za nim i rozharatałem mu ucho. Zawył, ja zawyłem, samochód zawył – i zwaliliśmy się wszyscy z szosy.
Wyrzuciło mnie przez przednią szybę. Nagle skąpała mnie oślepiająca biel, ześliznąłem się po masce samochodu i spadłem w snop świateł reflektorów. Przez ułamek sekundy, trwającej wieki, miałem wrażenie, że pływam w świetlistym łonie. Później ogłuszył mnie ból i pogrążyłem się w ciemności.
Wtedy przypomniałem sobie wszystko i zrozumiałem, jak bardzo się myliłem.
Rozdział dwudziesty
Reg Newman był moim prawdziwym przyjacielem. Nawet po mojej śmierci.
Uświadomiłem sobie to z bólem, leżąc ogłuszony i pozbawiony tchu na pylistej dróżce – niewielkiej okolonej kamieniami odnodze, odchodzącej prostopadle od szosy, z której korzystali wyłącznie mieszkający przy niej ludzie. Mieliśmy szczęście, że nie wpadliśmy na drzewa porastające pobocze szosy. Samochód wjechał prosto w odnogę drogi i wyhamował raptownie, uderzywszy o wysokie pobocze.
Fragmenty złożyły się w całość, kawałki dopasowały do siebie, układanka odkryła swój sens. Zrozumiałem, dlaczego złe wspomnienia przetrwały po mojej śmierci, która jeszcze bardziej wypaczyła prawdę. Pojąłem, w jaki sposób głupstwa popełnione za życia mogą wypaczyć rozumienie spraw po śmierci, nie dając duszy spokoju. Leżąc w bezruchu poddałem się napływowi wspomnień, równocześnie odczuwając wstyd i ulgę. Zrozumiałem, że obraz wspólnika w moich wspomnieniach był niewyraźny dlatego, że łączyło się to z moją śmiercią, lecz część mnie pragnęła zapomnieć, kiedy i w jaki sposób zginąłem. Prawda była taka, że mogłem winić wyłącznie siebie.
Wielokrotnie kłóciliśmy się przez lata znajomości, ale na ogół któryś z nas ustępował, ponieważ szanował wiedzę drugiego w innych dziedzinach. Reg cenił moją znajomość tworzyw sztucznych, ja jego zmysł handlowy. Ostatnim razem było inaczej. Wówczas żaden z nas nie chciał ustąpić.
Stanęliśmy w obliczu konfliktu, jaki wcześniej czy później musiał się pojawić w miarę rozwoju naszej firmy: zachować dotychczasowy poziom czy rozwijać się dalej. Optowałem za utrzymaniem naszej pozycji w branży miękkich mas plastycznych oraz ulepszeniem i urozmaiceniem naszego asortymentu. Reg głosował za rozszerzeniem interesu. Chciał się zająć masami sztywnymi, interesowały go właściwości polipropylenu. Twierdził, że w końcu szkło przejdzie do historii, zostanie wyparte przez odporniejsze tworzywa sztuczne najpierw w opakowaniach, a następnie wszędzie, gdzie się go używało. Wydawało się, że polipropylen ma wszystkie właściwości potrzebne, by zastąpić szkło: przejrzystość, wytrzymałość, odporność na znaczną różnicę temperatur i zmienne warunki otoczenia.