— W porządku. Zgodny ze mnie człowiek. Ale jeden z twoich chłopców zdążył już sobie wywalić dwustopową dziurę w brzuchu, pchając palce tam, gdzie nie trzeba.
Riose przeniósł wzrok na porucznika.
— Yrank, czy to prawda, co mówi ten człowiek? Meldowałeś, że nikt nie zginął.
— Wtedy nie — powiedział drętwym głosem, z widoczną obawą, porucznik. — Później ludzie postanowili przeszukać statek, bo ktoś rzucił plotkę, że na pokładzie jest kobieta. Zamiast niej znaleziono mnóstwo nieznanych narzędzi. Według jeńca to towar, którym handluje.
Generał odwrócił się do handlarza.
— Twój statek przewozi jądrowe materiały wybuchowe?
— Na Galaktykę, nie! Po co? Ten idiota złapał wiertarkę atomową za zły koniec i nastawił na maksymalne rozproszenie. Tego się nie robi. Równie dobrze można sobie przystawić do głowy miotacz. Gdyby nie siedziało na mnie pięciu ludzi, to bym go powstrzymał.
Riose skinął na wartowników:
— Wyjść. Zabezpieczyć schwytany statek przed intruzami. Siadaj, Devers.
Handlarz usiadł na wskazanym miejscu, nie przejmując się badawczym spojrzeniem generała i zaciekawionym wzrokiem Siweńczyka.
— Jesteś rozsądnym człowiekiem, Devers — rzekł Riose.
— Dziękuję. Widać to z mojej twarzy? A może chcesz czegoś? Powiem ci coś. Jestem człowiekiem interesu.
— Na jedno wychodzi. Poddałeś statek zamiast narażać nas na stratę amunicji, a siebie na rozwalenie w elektronowy pył. Zostaniesz dobrze potraktowany, jeśli nadal będziesz miał taki stosunek do życia.
— Dobre traktowanie, szefie, akurat najbardziej mi pasuje.
— Dobrze, a mnie akurat najbardziej pasuje współpraca — Riose uśmiechnął się i rzekł szeptem do Barra: — Mam nadzieję, że „pasuje” znaczy to, o co mi chodzi. Słyszał pan kiedy taki barbarzyński żargon?
— W porządku — powiedział Devers. — Rozumiem. Ale o jaką współpracę chodzi, szefie? Powiem wprost — nie wiem, na czym stoję. — Rozejrzał się. — Na przykład, co to za miejsce i co w ogóle jest grane?
— A racja, zapomniałem się przedstawić. Proszę mi wybaczyć — Riose był w dobrym humorze. — Ten gentleman to Ducem Barr, patrycjusz Imperium. Ja jestem Bel Riose, par Imperium i generał trzeciej klasy w siłach zbrojnych Jego Imperatorskiej Mości.
Handlarzowi opadła szczęka.
— Imperium? Tego Imperium, o którym uczono mnie w szkole? Ha! Zabawne! Zawsze mi się jakoś wydawało, że jego już nie ma.
— Rozejrzyj się. Jest — rzekł Riose groźnie.
— Chociaż mogłem się domyślić — Lathan Devers odchylił się do tyłu, celując brodą w sufit. — To był bardzo zgrabny komplet, te statki, które zatrzymały moją balię. Nie mogło ich zrobić żadne królestwo na Peryferiach. — Zmarszczył brwi. — Co jest grane, szefie? A może muszę mówić „generale”?
— Wojna.
— Imperium przeciw Fundacji, znaczy się? — Zgadza się.
— Dlaczego?
— Myślę, że wiesz dlaczego.
Handlarz popatrzył na niego ze zdumieniem i pokręcił głową. Riose dał mu czas na zastanowienie się, a potem rzekł słodko:
— Jestem pewien, że wiesz.
— Gorąco tutaj — mruknął Devers i wstał, żeby zdjąć kurtkę. Potem znowu usiadł i wyciągnął nogi.
— Wiesz co. — powiedział bynajmniej nie stroskanym głosem — zdaje mi się, że czekasz, żebym się zerwał z dzikim okrzykiem i rzucił na ciebie. Jeśli wybiorę odpowiedni moment, to nie zdążysz nawet ruszyć palcem. Ten starszy gość, który nic nie mówi, nie byłby w stanie ci pomóc.
— Ale nie zrobisz tego — rzekł Riose pewnym głosem.
— Nie zrobię — zgodził się Devers. — Po pierwsze, przypuszczam, że twoja śmierć nie przerwałaby wojny. Tam, skąd przybywasz, jest więcej generałów.
— Rozumujesz prawidłowo.
— A poza tym, gdybym cię załatwił, to w dwie sekundy potem miałbym na karku tuzin ludzi i byłoby po mnie, szybko albo wolno, to zależy. — W każdym razie byłbym trup, a to mnie nie interesuje.
— Mówiłem, że jesteś rozsądnym człowiekiem.
— Ale chciałbym coś wiedzieć, szefie. Chciałbym, żebyś mi wyjaśnił, co masz na myśli mówiąc, że wiem dlaczego napadacie na nas. Ja tego naprawdę nie wiem, a zagadki cholernie mnie nużą.
— Tak? Słyszałeś kiedy o Harim Seldonie?
— Nie. Powiedziałem, że nie lubię takich gier. Riose zerknął z ukosa na Ducema Barra, który uśmiechnął się lekko, ale zaraz przybrał ponownie minę człowieka zatopionego w marzeniach. Riose skrzywił się.
— Ty sam grasz, Devers. — powiedział. — U was, w Fundacji, krąży podanie czy bajka, a może poważny projekt — mniejsza o to — że w końcu założycie Drugie Imperium. Znam całkiem dobrze psychohistoryczne frazesy Seldona i wasze plany napaści na Imperium.
— Coś takiego! — Devers w zamyśleniu pokiwał głową. — A kto ci nagadał takich rzeczy?
— Czy to ważne? — rzekł Riose tonem, w którym czaiła się groźba. — Nie jesteś tu po to, żeby zadawać pytania. Mów, co wiesz o bajce Seldona.
— Ale jeśli to bajka…
— Nie łap mnie za słówka, Devers.
— Skądże znowu. Dobrze, powiem uczciwie. Prawdę mówiąc, wiesz o tym tyle, co ja. To bzdurna historia, zupełnie bez sensu. Każdy świat ma takie historyjki, ludzie nie mogą się bez nich obyć. Owszem słyszałem o tym — Seldon, Drugie Imperium i tak dalej. Opowiadają to dzieciom do poduszki. Smarkacze zamykają się w swoich pokojach z kieszonkowymi projektorami i pochłaniają z wypiekami na twarzy dreszczowce Seldona. Ale to nie jest dla dorosłych. W każdym razie, dla myślących dorosłych — handlarz pokręcił głową.
Oczy generała pociemniały.
— Naprawdę? Niepotrzebnie kłamiesz. Byłem na Terminusie. Znam waszą Fundację. Przyjrzałem się wam z bliska.
— I mnie o to pytasz? Mnie? Od dziesięciu lat nie byłem w Fundacji dłużej niż dwa miesiące. Tracisz czas. Ale prowadź sobie swoją wojnę, jeśli to, czego szukasz, to bajki.
Wtedy po raz pierwszy odezwał się Barr. Spytał miękkim głosem:
— Więc jest pan taki pewny, że Fundacja zwycięży?
Handlarz odwrócił się do niego. Zaczerwienił się lekko i wyraźnie widać teraz było starą bliznę na jego skroni.
— Aha, odezwał się milczący towarzysz. Jak na to wpadłeś, doktorku?
Riose nieznacznie skinął głową i Barr mówił dalej cichym głosem:
— Nie wygląda pan na zmartwionego. Gdyby pan choć przez chwilę przypuszczał, że wasz świat może przegrać tę wojnę i odczuwać dotkliwe skutki klęski, to nie zachowywałby się pan tak niefrasobliwie. Mój świat przegrał, i jeszcze dzisiaj to odczuwa. Lathan Devers skubał brodę, spoglądał to na jednego, to na drugiego, a potem zaśmiał się krótko.
— On zawsze tak mówi, szefie? Słuchaj — spoważniał — co to jest klęska? Widziałem wojny i widziałem klęski. I co z tego, że zwycięzca przejmuje władzę? Kogo to martwi? Mnie? Facetów takich jak ja? — spytał drwiąco. — Pomyśl tylko — handlarz mówił szczerze i z przekonaniem — przeciętną planetą rządzi zazwyczaj pięciu czy sześciu opasłych facetów. Oni dostają po karku, ale ja się tym nie przejmuję. Widzisz. Lud? Zwykli faceci? Pewnie, niektórzy giną, a reszta przez pewien czas płaci dodatkowe podatki. Ale to mija, to przechodzi. Potem wraca stary układ, tyle że na górze jest już innych pięciu czy sześciu.
Nozdrza Ducema Barra zadrgały, a jego prawa dłoń zacisnęła się, ale nic nie powiedział.
Lathan Devers bacznie go obserwował. Niczego nie przeoczył. Powiedział:
— Słuchaj, całe życie włóczę się po przestrzeni, od planety do planety, sprzedając te swoje maszynki po piątaku sztuka i dostaję za to od Kartelu akurat na piwo z zakąską. Tam, za mną — wskazał kciukiem do tyłu — są tłuści faceci, którzy siedzą wygodnie w domu i w minutę zarabiają tyle, co ja przez rok — zdzierając skórę ze mnie i takich jak ja. Przypuśćmy, że to ty rządzisz Fundacją. Ty też nas będziesz potrzebował. Będziesz nas potrzebował bardziej niż Kartel, bo nie wiesz, jak zrobić forsę, a my możemy dostarczyć żywą gotówkę. Z Imperium zrobilibyśmy lepszy interes. Tak, lepszy, a ja jestem człowiekiem interesu. Jeśli mogę na czymś wyjść na plus, to jestem za tym czymś.