Przy tym wszystkim, był z natury pogodny. Jeśli obowiązki wymagały tego, zabijał bez wahania, ale też bez cienia nienawiści.
To, że sierżant Luk zapalił sygnał nad drzwiami, zanim wszedł do pokoju, świadczyło również o jego takcie, gdyż miał absolutne prawo wejść bez pukania.
Dwaj mężczyźni siedzący w pokoju podnieśli głowy znad talerzy. Jeden z nich wyłączył nogą poobijany kieszonkowy odtwarzacz, z którego płynął skrzeczący głos rozprawiający o czymś z wielkim zapałem.
— Książki? — spytał Lathan Devers. Sierżant wyjął ciasno zwiniętą rolkę filmu i podrapał się w głowę.
— To własność inżyniera Orre'a, ale on musi dostać to z powrotem.
Chce to posłać dzieciom, taki upominek, wiecie. Ducem Barr obracał z zainteresowaniem rolkę w ręku.
— A skąd inżynier to ma? On chyba nie ma odtwarzacza, co?
Sierżant stanowczo pokręcił głową. Wskazał na poobijany grat w nogach łóżka:
— To jedyny tutaj. Ten gość, to znaczy Orre, zabrał tę książkę z któregoś z tych zakichanych światów, które tu zajęliśmy. Trzymali to w takim osobnym wielkim budynku i musiał zabić paru krajowców, bo próbowali go powstrzymać.
Spojrzał na książkę z uznaniem.
— To będzie dobry prezent dla dzieci. Przerwał, a potem rzekł ściszonym głosem:
— Przy okazji, powiem wam nowinę. Jeszcze dokładnie nie wiem co i jak, ale to za dobre, żebym miał trzymać tylko dla siebie. Generał znowu to zrobił. — I pokręcił z zadowoleniem głową.
Tak? — rzekł Devers. — A co takiego zrobił?
— Po prostu zakończył zamykanie — sierżant zachichotał radośnie, jak ojciec, którego rozpiera duma z osiągnięć syna. — To jest gość, co? Ładnie to zrobił, może nie? Taki jeden tutaj, co umie wstawiać fantastyczne gadki, mówi, że to poszło tak gładko i pięknie jak muzyka sfer, choć diabli wiedzą, co to takiego te sfery.
— Teraz zacznie się wielka ofensywa? — spytał łagodnym głosem Barr.
— No, myślę — odparł buńczucznie sierżant. — Teraz, kiedy moja ręka jest już w porządku, chcę się z powrotem znaleźć na swoim statku. Mam już dosyć siedzenia tu na wylocie.
— Ja też — syknął nagle Devers z nagłą złością, ale zaraz pożałował tego i ugryzł się w język.
Sierżant spojrzał na niego niepewnie i powiedział:
— Lepiej już pójdę. Zaraz ma obchód kapitan i wolę, żeby mnie tu nie zastał.
Zatrzymał się w drzwiach.
— Aha, proszę pana — zwrócił się do handlarza z nagłym i dziwnym onieśmieleniem. — Dostałem wiadomość od żony. Mówi, że ta mała zamrażarka, którą pan mi dał dla niej, działa. Nic ją to nie kosztuje, a trzyma tam cały miesięczny zapas jedzenia, i wszystko jest dokładnie zamrożone. Bardzo panu dziękuję.
— W porządku, nie ma za co.
Za szczerzącym zęby sierżantem zamknęły się bezgłośnie drzwi.
Ducem Barr podniósł się z krzesła.
— No, zrewanżował się za tę zamrażarkę. Zerknijmy na tę nową książkę. Ach, nie ma tytułu.
Odwinął dobry metr filmu i obejrzał pod światło.
— Niech mi wsadzą igłę w wylot, jak mówi sierżant. To jest „Summijski Ogród”, Devers.
— Tak? — rzekł handlarz bez zainteresowania. Odsunął na bok resztki kolacji. — Usiądź Barr. Słuchanie tej staroświeckiej literatury nie poprawia mi humoru. Słyszałeś, co mówił sierżant?
— Tak, słyszałem. I co z tego?
— Zacznie się ofensywa. A my tu siedzimy!
— A gdzie chcesz siedzieć?
— Wiesz, o co mi chodzi. Z czekania nic nam nie przyjdzie.
— Nic? — Barr ostrożnie wyjął stary film z odtwarzacza i założył nowy. — Przez ostatni miesiąc opowiedziałeś mi kawał historii Fundacji. Zdaje mi się, że podczas ubiegłych kryzysów wasi wielcy przywódcy nie robili raczej nic innego, jak tylko siedzieli i… czekali.
— Ależ, Barr, oni wiedzieli, co robią.
— Wiedzieli? Myślę, że mówili tak, kiedy było już po wszystkim i z tego, co wiem, być może mówili prawdę. Ale nie można udowodnić, że sprawy nie potoczyłyby się tak samo, a może nawet lepiej, gdyby oni nie wiedzieli, co robią. Jednostki nie mają żadnego wpływu na działanie ukrytych mechanizmów gospodarczych i społecznych.
Devers uśmiechnął się drwiąco.
— Ale też nie można wykazać, że nie skończyłoby się gorzej. Odwracasz kota ogonem. — Zamyślił się. — Wiesz co, a gdybym go tak rąbnął?
— Kogo? Riose'a? — Tak.
Barr westchnął głośno. Przed jego oczyma przesunęły się wspomnienia z przeszłości. — Zabójstwo nie jest żadnym wyjściem, Devers. Kiedyś tego spróbowałem — zostałem sprowokowany. Miałem wtedy dwadzieścia lat. Ale to niczego nie rozwiązało. Uwolniłem Siwennę od jednego łotra, ale nie od jarzma Imperium, a naprawdę ważne było właśnie to jarzmo, a nie ten łotr.
— Ale Riose nie jest zwykłym łotrem. On to cała ta przeklęta armia. Bez niego pójdzie w rozsypkę. Trzymają się go za rękę jak dzieciaki. Ten sierżant wpada w zachwyt za każdym razem, kiedy wymienia jego nazwisko.
— Nie szkodzi. Są inne armie i inni dowódcy. Musisz szukać wyżej. Jest, na przykład, ten Brodrig. Nikt się nie cieszy takim zaufaniem imperatora jak on. Riose musi walczyć dziesięcioma statkami, a on mógłby mieć ich setki. Znam go ze słyszenia.
— Tak? No i co powiesz o nim? — ożywił się handlarz. W miejsce przygnębienia pojawiło się wyraźne zainteresowanie.
— Chcesz usłyszeć krótką charakterystykę? To drań z dołów społecznych, który ciągłymi pochlebstwami i zaspokajaniem kaprysów imperatora wkradł się w jego łaski. Jest znienawidzony przez arystokrację, też zresztą niezłych łotrów, bo nie może się wykazać ani urodzeniem, ani pokorą. Jest doradcą imperatora we wszystkim i jego narzędziem w najbardziej nikczemnych poczynaniach. Jest zdrajcą z własnego wyboru, ale wiernym sługą — z konieczności. Nie ma w Imperium człowieka, którego łotrostwa byłyby równie wyrafinowane, a uciechy równie wulgarne. Powiadają, że do imperatora można się dostać tylko przez niego, a do niego tylko przez podłość.
— Oho! — Devers w zamyśleniu skubał brodę. — I to właśnie jego przysłał tutaj imperator, żeby miał oko na Riose'a. Mam pomysł, wiesz?
— Teraz już wiem.
— Przyjmijmy, że ten Brodrig nabierze niechęci do naszego pupilka.
— Prawdopodobnie już jej nabrał. Nie słyszano jeszcze, żeby poczuł do kogoś sympatię.
— Przypuśćmy, że sprawy nie układają się pomyślnie. Mógłby się o tym dowiedzieć imperator, a wtedy Riose mógłby się znaleźć w tarapatach.
— Tak, tak, to zupełnie możliwe. Ale jak masz zamiar doprowadzić do tego?
— Jeszcze nie wiem. Chyba można go przekupić? Patrycjusz roześmiał się szczerze.
— Tak, w pewnym sensie, ale nie w taki sposób, jak przekupiłeś tego sierżanta, nie zamrażarką. Zresztą, nawet gdyby ci się udało sprostać jego wymaganiom, to i tak niewiele by to dało. Prawdopodobnie nikogo nie można tak łatwo przekupić jak jego, ale on nawet w tym nie przestrzega zasad gry. Pieniądze weźmie chętnie, ale nic nie zrobi. Bez względu na sumę. Pomyśl o czymś innym.
Devers zarzucił nogę na nogę i zaczął kołysać stopą.
— To tylko pierwszy, luźny pomysł… Przerwał, bo znowu zapaliło się światło nad drzwiami i w progu jeszcze raz stanął sierżant. Zdradzał wyraźnie podniecenie, twarz miał przejętą i poważną.