Robert Silverberg
Góry Majipooru
Dla Lou Aronica,
Redaktorzy i wydawcy zamieniają się, przyjaciele pozostają na zawsze przyjaciółmi.
Z dumą mogę oświadczyć, że nikt nie dotrze dalej, niż ja dotarłem… Gęste mgły, śnieżne burze, straszliwe mrozy i wszelkie trudy utrudniające Podróż napotka tu każdy, a są one tym większe z powodu nieopisanie straszliwych cech tej Krainy, Krainy skazanej przez Naturę na to, że nigdy nie dozna ciepła promieni słonecznych, lecz na zawsze spocznie, pogrzebana, pod wiecznym śniegiem i lodem…
1
Niebo, lodowato niebieskie i niezmienne — choć Harpirias od wielu tygodni podróżował przecież na północ tą niegościnną, wrogą człowiekowi krainą — dziś miało kolor ołowiu. Powietrze było tak zimne, że aż paliło skórę. Przełęczą w zagradzającym im drogę gigantycznym paśmie górskim powiał nagle ostry wiatr, niosąc ze sobą drobne, twarde okruchy lodu, miliardy ostrych kawałków kąsających odsłonięte policzki niczym złośliwe owady.
— Książę, pytałeś jak wygląda burza śnieżna — powiedział Korinaam Zmiennokształtny, przewodnik wyprawy. — Dziś zaspokoisz ciekawość.
— Poinformowano mnie, że o tej porze roku panuje tu lato. Czy na wyżynie Khyntor śnieg pada latem?
— Czy pada? Ależ tak, oczywiście, bardzo często — przytaknął pogodnie Korinaam.
— Czasami wiele dni bez przerwy. Nazywa się to “wilczym latem”. Zaspy sięgają nad głowę Skandara, wygłodzone stitmoje wędrują na południe, napadając na stada farmerów gospodarujących u stóp tego górskiego łańcucha…
— Na Panią! Skoro tak jest latem, jak wyglądają zimy?
— Jeśli jesteś człowiekiem wierzącym, książę, powinieneś pomodlić się do Bogini, by nie obdarzyła cię łaską doświadczenia tego na własnej skórze. Ruszamy. Przed nami przełęcz.
Zmarszczywszy brwi, Harpirias niepewnie przyglądał się poszarpanym górskim szczytom. Nieprzyjazne, sine niebo wisiało nisko, tuż nad głową. Kolejny gwałtowny podmuch wiatru rzucił mu w twarz doprowadzające do szaleństwa, ostre lodowe okruchy.
Wędrować w góry, wprost w paszczę burzy, wydawało się zwykłym szaleństwem. Spod zmarszczonych brwi książę przyjrzał się Korinaamowi. Zmiennokształtny obojętnie przyjmował rodzącą się furię niebios. Delikatne, kanciaste ciało okrywało jedynie przewiązane w talii pasmo żółtej tkaniny. Zielonkawy, sprawiający wrażenie gumowego tors wydawał się nie tknięty nagłym lodowatym podmuchem, a z twarzy, dosłownie pozbawionej rysów — maleńkie nozdrza, cienkie usta bez warg, wąskie, skośne oczy pod ciężkimi powiekami — nie sposób było odczytać niczego.
— Czyś pewien, że mądrze jest wyruszać na przełęcz podczas zamieci?
— Znacznie mądrzej niż czekać na lawiny i powodzie, które spowoduje — oznajmił Metamorf. Powieki cofnęły się na moment; w czarnych oczach błysnęła stanowczość. — Jeśli wędruje się górskimi ścieżkami wilczym latem, książę, należy stosować się do zasady: “Im wyżej tym lepiej”. Właściwa zamieć jeszcze nie nadeszła. Lód niesiony pierwszymi podmuchami wiatru jest wyłącznie jej zwiastunem. Powinniśmy ruszyć, nim pogoda naprawdę się pogorszy.
Nie czekając na odpowiedź, Korinaam wskoczył do ślizgacza, który dzielił z księciem. Na wąskiej górskiej drodze stało osiem tego rodzaju maszyn; jechało nimi dwudziestu czterech członków ekspedycji prowadzonej — bez entuzjazmu i wbrew jego woli — przez Harpiriasa oraz ekwipunek konieczny do przetrwania podczas wędrówki po nieprzyjaznej, nie zamieszkanej krainie. Sam Harpirias przez chwilę trwał jeszcze nieruchomo; stał obok otwartego włazu i ze zdumieniem oraz niedowierzaniem wpatrywał się w niebo.
Śnieg! Padał śnieg!
Wiedział, oczywiście, co to takiego śnieg, jako dziecko czytał o nim bajki. Śnieg to zamarznięta woda, którą niezmiernie niska temperatura zmienia w dziwną, miękką substancję. Kiedy był dzieckiem, miało to dla niego urok magii: piękny biały pył, surowy i czysty, zimny ponad zdolność pojmowania, lecz topniejący pod dotykiem palca. Magiczny pył. Nieprawdziwy, baśniowy, czarodziejski… przecież na całym, wielkim Majipoorze niemal nigdzie nie spotykało się temperatur wystarczająco niskich, by zamarzała woda. A już z pewnością śnieg nie padał na słonecznych zboczach Góry Zamkowej, gdzie Harpirias spędził dzieciństwo i młodość wśród rycerzy i książąt dworu Koronala, i gdzie wielkie maszyny, zbudowane w czasach antycznych, rozciągały nad Pięćdziesięcioma Miastami atmosferę wiecznej, łagodnej wiosny.
Opowiadano wprawdzie, że podczas szczególnie ostrych zim śnieg pada na najwyższych szczytach niektórych gór, na przykład góry Zygnor w północnym Alhanroelu czy w łańcuchu Gonghar przecinającym Zimroel, lecz Harpiriasowi jeszcze nigdy nie udało się zbliżyć na odległość choćby tysiąca mil od Zygnor i pięciu tysięcy mil od Gonghar. W ogóle nigdy przedtem nie dotarł tam, gdzie istniałaby choćby możliwość zobaczenia śniegu… aż nagle i niespodziewanie los postawił go na czele misji kierującej się ku najdalszej północy Zimroelu, na leżącą wysoko, otoczoną górskimi szczytami równinę znaną jako wyżyna Khyntor.
Wyżyna Khyntor uchodzić mogła za śnieżny raj. Znana jako ojczyzna mroźnych, huraganowych wichrów słynęła z otaczających ją, pokrytych wiecznym lodem górskich szczytów. Z całego Majipooru tylko tu panowała prawdziwa zima, kryła się za łańcuchem znanym jako Dziewięć Sióstr, odcinającym półwysep od reszty świata, skazując go na jedyny w swoim rodzaju nieludzki klimat.
Lecz przecież wyprawa wędrowała po Khyntor latem, więc mimo wszystko Harpirias nie spodziewał się zobaczyć śniegu, może z wyjątkiem jakiś resztek na zboczach najwyższych szczytów, które zresztą dostrzegł wcześniej. Zaledwie kilkaset mil dzieliło ich od Ni-moya i otaczających miasto łagodnych, zielonych wzgórz, gdy krajobraz zaczął się zmieniać, gęsta roślinność ustąpiła miejsca stojącym z rzadka drzewom o żółtych pniach i nagle byli już u stóp wyżyny. Wspinali się, pracowicie depcząc ziemię przykrytą wielkimi granitowymi płytami, poprzecinanymi bystrymi potokami i wreszcie przed ich oczami pojawiła się pierwsza z Sióstr: Threilikor, Siostra Płacząca; o tej porze roku na jej zboczach nie było jednak śniegu zmienionego w strumienie, rzeczki i wodospady, którym Threilikor zawdzięczała swą nazwę.
Następna na trasie ich wędrówki była Javnikor, Siostra Czarna; droga prowadziła wokół jej północnego zbocza i tam, w pobliżu szczytu, czarne skały pokryte już były białymi plamami jak oznakami jakiejś złowrogiej choroby. Nieco dalej na północ, na skałach Cuculimaive, Siostry Pięknej, symetrycznej góry różowego kamienia zdobnej w strzeliste skalne wieżyczki, parapety i szczeliny wszelkich możliwych kształtów i rozmiarów, Harpirias dostrzegł coś jeszcze bardziej zdumiewającego: długie, szarobiałe języki lodu spływające ku dolinom; Korinaam nazwał je “lodowcami”.
— To zamarznięte rzeki — wyjaśnił. — Zamarznięte rzeki spływające w dół, ale powoli, bardzo powoli, zaledwie kilka stóp na rok.
Zamarznięte rzeki. Rzeki lodu? Jak to możliwe?
A teraz znalazły się przed nimi Siostry Bliźniacze, Shelvokor i Malvokor, których nie można było ominąć. By dotrzeć do celu, należało się na nie wspiąć. Dwa wielkie, regularne skalne bloki stały tuż obok siebie, wręcz przerażająco ogromne i tak wysokie, że nie można było określić nawet ich wysokości. Szczyty przykrywał biały całun nawet od południowej strony i kiedy patrzyło się na nie w słoneczny dzień, po prostu oślepiały. Dzieliła je stroma, wąska przełęcz, którą zdaniem Korinaama powinni pokonać już, od razu: z przełęczy wiał wiatr, zmiatał wszystko na swej drodze, nie przypominał niczego, co Harpirias na ogół nazywał wiatrem: mroźny, złowrogi, przenikliwy, niosący oznaki gwałtownej burzy śnieżnej. Burzy śnieżnej w lecie!