Выбрать главу

Harpirias bez problemu zorientował się, że słońce zagląda tu najwyraźniej tylko podczas kilku dni lata, a i to wyłącznie na parę godzin; stroma skalna ściana otaczająca Othinor nie dopuszczała do środka jego promieni przez resztę roku. W gruncie rzeczy było to miejsce ponure i klaustrofobiczne, tajemnicze i mroczne, w tej jednak chwili wydawało się pogodne i piękne.

Kiedy tak stał, oszołomiony urodą niewielkiego mroźnego górskiego księstewka, z lodowych domów wybiegli ludzie i ruszyli ku nim biegiem.

— Othinorczycy — oznajmił Korinaam. — Zachowajcie zimną krew i nie wykonujcie żadnych groźnych gestów.

Othinorczycy sprawiali wrażenie demonów. Metamorf wyjaśnił, że słowo “Othinor” oznacza w języku tubylców “Ukryci” lub “Święci”, a które tłumaczenie należało uznać za lepsze, pozostało sprawą nie rozstrzygniętą. W biegnących ku nim postaciach trudno się było jednak dopatrzyć świętości. Nadciągało około dwudziestu szczerzących zęby, włochatych, groźnie wyglądających mężczyzn, ubranych w niedbale pozszywane kawałki futra, o twarzach i ramionach krzykliwie pomalowanych. Choć uzbrojeni wyłącznie we włócznie i prymitywne miecze, najwyraźniej byli gotowi — a nawet chętni — do natychmiastowego ataku.

Harpirias obejrzał się. Niektórzy z jego Skandarów poruszyli się niepewnie, rozległy się pojedyncze trzaski odbezpieczanych miotaczy.

— Nie strzelać — rozkazał ostro. — Stać nieruchomo, broni użyć tylko w razie bezpośredniego ataku.

Choć na takowy na razie się nie zanosiło, żołnierzom trudno było patrzeć spokojnie na biegnących ku nim, wyjących przeraźliwie ludzi. Harpirias zerknął niepewnie na Korinaama, ten jednak tylko uśmiechnął się i powiedział:

— Nie zrobią nam krzywdy. Wiedzą, kim jestem, i wiedzą, że wróciłem, przynosząc dobre nowiny.

— Mam nadzieję, że się nie mylisz.

— Wyciągnijcie ręce na boki, dłonie trzymajcie wierzchem do przodu — to oznaka pokojowych intencji. Sprawiajcie najgodniejsze i najbardziej dostojne wrażenie, na jakie was stać. Nie odzywajcie się ani słowem.

Harpirias przyjął wymaganą pozycję, czując się przy tym straszliwie głupio. W następnej chwili Othinorczycy otoczyli ich, drepcząc i tańcząc w niemal komicznym pokazie barbarzyńskiej siły, wrzeszcząc, wywalając języki, wymachując im przed oczami mieczami i włóczniami z teatralnym wręcz rozmachem.

Być może chodzi właśnie o to, pomyślał Harpirias. Być może to właśnie teatr, demonstracja siły. Sposób na uświadomienie przybyszom, że lud Othinoru niełatwo jest przerazić.

Korinaam już przemawiał: głośno, powoli, wyraźnie, wypowiadając słowa brzmiące szorstko i sprawiające wrażenie bełkotu, choć niektóre wydawały się niemal zrozumiałe. Jeden z Othinorczyków, wysoki, o chudej twarzy, ubrany i wymalowany nieco staranniej od swych towarzyszy, odpowiedział coś szybko, zdecydowanie, nastąpiła przerwa, a po chwili Korinaam znów zaczął mówić, najwyraźniej powtarzając swą poprzednią deklarację. I tak się to toczyło przez kilka minut — najpierw niepojęty bełkot z jednej strony, później niepojęty bełkot z drugiej.

Harpirias powoli uświadamiał sobie, że język tych ludzi jest jakoś spokrewniony z językiem używanym na całym Majipoorze. Podobnie jak dialekt górali, i on uległ daleko idącym zmianom, tyle że zmiany te poszły znacznie dalej niż w przypadku mieszkańców wyżyny. Górale posługiwali się w zasadzie uproszczoną wersją języka standardowego, mowa Othinorczyków, wytworzona podczas tysięcy lat całkowitej izolacji, wydawała się zupełnie inna i pozbawiona korzeni. Harpirias był ciekaw, w jakim właściwie stopniu Korinaam rzeczywiście nią włada.

Najwyraźniej w wystarczającym. Othinorczycy zaprzestali groźnych tańców; stali w milczeniu, nieruchomo, wpatrując się w gości. Czy ten, który odpowiedział na pierwsze słowa Matemorfa, jest królem? — zastanawiał się Harpirias. Nie, chyba raczej kimś w rodzaju kapłana. Nadal rozmawiał ze Zmienno-kształtnym, ale wymiana zdań przebiegała raczej normalnie, nie przypominała już przemowy z obydwu stron. Tymczasem reszta tubylców, nasyciwszy się z pewnej odległości zdumiewającym widokiem Skandarów i Ghayrogów, postanowiła przyjrzeć się im z bliska.

Jeden z Othinorczyków z wahaniem dotknął palcami gładkich, twardych łusek Mizguun Troyzta, GhaVroga, technika zajmującego się ślizgaczami, i delikatnie je potarł. Choć zimne, nie mrugające oczy Troyzta pozostały bez wyrazu, włosy mu się poruszyły, zdradzając wyraźną niechęć. Cofnął się odrobinę, ale Othinorczyk po prostu dalej wyciągnął rękę.

— Nie chcę, żeby mnie tak dotykali — wysyczał Ghayrog przez zaciśnięte zęby.

— Ja też — dodał Eskenazo Marabaud, kapitan Skandarów. Jeden z tubylców, wspiąwszy się na palce, najpierw szarpał jego rudawe futro porastające szeroką pierś, a potem złapał go za dolną parę ramion i zaczął je szarpać, jakby chciał się przekonać, czy rzeczywiście wyrastają z ciała.

Harpirias z trudem hamował wesołość. Niestety, reszta Othinorczyków z entuzjazmem zabrała się do szczegółowego badania tak dziwnych stworzeń i — zerknąwszy na swych ludzi -Harpirias zorientował się, że lada chwila może dojść do jakiegoś incydentu.

— Lepiej, żebyś natychmiast położył temu kres — poinstruował Korinaama.

— Nic się nie da zrobić — odparł Zmiennokształtny. — Wyrażają tylko naturalną dla nich ciekawość. Twoi żołnierze będą po prostu musieli się do tego przyzwyczaić.

— A jak długo jeszcze mam stać z tak głupio rozłożonymi rękami?

— Możecie je już opuścić. Zostaliśmy oficjalnie zaproszeni do wioski. Kapłan właśnie oznajmił mi, że król Toikella z niecierpliwością czeka, aby nas poznać. Tak więc, książę, w drogę do pałacu Jego Wysokości!

6

Pałac władcy Othinoru był, oczywiście, największym budynkiem w wiosce, trzypiętrową budowlą wzniesioną na jej wschodnim krańcu. Fasadę wprawdzie pokrywały wały wyrzeźbione w lodzie, skomplikowane, fantastyczne ornamenty, w środku jednak znajdowała się tylko jedna, wielka i przypominająca jaskinię sala, wysoka, szeroka i długa, choć pozbawiona podpierających strop kolumn. Harpirias pomyślał, że tego rodzaju konstrukcja z pewnością bardzo obciąża kruche bryły lodu, z których zbudowano ściany, nie pozostawiając żadnego marginesu bezpieczeństwa.

Sala okazała się mroczna, zadymiona i cuchnąca. Powietrze było tu zdumiewająco wilgotne i ciepłe, a na dodatek śmierdziało gnijącą rybą. Ze ścian zwisały ciężkie tkaniny, podłoga pokryta była wyschłym sitowiem, nieprzyjemnie trzeszczącym pod stopami. Jedynym źródłem światła był duży skórzany zbiornik, stojący w wielkiej jamie wygrzebanej w samym środku pomieszczenia, w którym, pobłyskując niebieskawo, płonął powoli jakiś nie znany przybyszom olej. Tuż za jamą król Toikella siedział na przedziwnym, wielkim płaskim tronie, zbudowanym w całości z pomysłowo połączonych ze sobą gigantycznych gnatów: żeber, kości udowych, wielkich krzywych kłów, łopatek, szczęk i innych pozostałości bestii zamieszkujących tę lodową krainę, oczywiście tych, które uznano za godne, by ich szczątki stanowiły miejsce odpoczynku króla.