— Mówi… mówi, że mamy natychmiast zejść mu z oczu. Dzisiaj nie będzie negocjacji. Rozmowy zostają odwołane.
— Czy z powodu śmierci hajbaraka?
— Nie tylko. Sprawa jest znacznie bardziej skomplikowana. Od początku był zirytowany, a ty tylko rozgniewałeś go jeszcze bardziej. Dokładnie przed tym cię ostrzegałem, książę. Doprowadził się do dzikiej wściekłości. Musimy zejść mu z oczu, już, natychmiast.
— To jakiś żart! Kolejny zmarnowany dzień! Zima nadejdzie, nim w ogóle…
— Nie mamy wyboru. Gdybyś rozumiał, co mówi, doszedłbyś do tego samego wniosku, książę. Idziemy. Idziemy! Lada chwila zacznie w nas rzucać kawałkami tronu. — Korinaam szarpał nerwowo rękaw kaftana Harpiriasa. — Idziemy, książę!
— Dobrze — powiedział Harpirias, a kiedy znaleźli się już na placyku, spytał: — Dlaczego właściwie dostał tego ataku szału?
— Z powodu twego ślubu czystości, książę. Jemu chodzi przede wszystkim o to, a nie o więźniów czy cokolwiek innego. Kiedy wspomniałeś o wysyłanych zakładnikom kobietach, przypomniałeś mu o czymś… o tym, że oddaliłeś jego córkę.
— Moja czystość to nie jego sprawa.
— Ależ wręcz przeciwnie, książę. Jest dokładnie tak, jak wczoraj w jaskini powiedzieli więźniowie: spodziewa się, że spłodzisz mu następcę tronu. Wściekł się, ponieważ odesłałeś jego córkę i rozmowy w ogóle się nie zaczną, póki nie położysz się z nią i nie spłodzisz królowi syna Koronala.
— Syna Koronala!? — wrzasnął Harpirias. — Czy tego właśnie się po mnie spodziewa?
W nieprzeniknionych oczach Zmiennokształtnego zabłysło coś na kształt przewrotnej radości. Mimo to milczał.
— Na miłość Bogini, Korinaamie, widzisz, do czego doprowadziłeś? Powtarzałem ci… powtarzałem ci wielokrotnie, że nie podoba mi się pomysł, by pozwolić Toikelli wierzyć, że jestem Lordem Ambinole'em. Co najmniej trzykrotnie polecałem ci, żebyś wyprowadził go z błędu. Za każdym razem odmawiałeś spełnienia mojego rozkazu i teraz… sam widzisz. Chce mieć za wnuka syna Koronala! Jak mam tego dokonać? Nie jestem Koronalem! Nie, nie, nie!
— W twoich żyłach płynie królewska krew, książę.
— Królewska krew sprzed tysiąca lat!
— Mimo wszystko. Twój przodek był wielkim władcą. Nawet jeśli sam nie jesteś Koronalem, możemy wyjaśnić mu, że pochodzisz z linii Koronala. Spłodź dziecko, a Toikella będzie szczęśliwy.
— Spłodzić dziecko! — Harpirias aż bełkotał z wściekłości. -Co ty gadasz!
— Czy to naprawdę takie straszne? Dziewczyna wydała mi się całkiem ładna.
Harpirias odetchnął głęboko.
— A co ty możesz o tym wiedzieć? Wygląd dziewczyny nie ma zresztą nic do rzeczy. Po prostu nie mam zamiaru… Nie -powtórzył ponuro. — A teraz wracamy i powiedz mu wreszcie, kim rzeczywiście jestem.
— Zabije nas, książę. — Tym razem w głosie Metamorfa nie słyszał kpiny.
— Mówisz poważnie?
— Toikella uważa cię za władcę. Za późno już, by wyprowadzać go z błędu. Za wiele dumy zainwestował w sytuację, w której wielki Koronal Majipooru przyjeżdża do jego wioski i prosi go o łaskę. Jeśli teraz powiemy mu, że pozwoliliśmy, by pozostawał w błędzie, zabije nas bez chwili wahania. Możesz mi wierzyć, książę.
— Lecz przecież oznaczałoby to wojnę! Jego Wysokość wysłałby tu armię, a jego samego uwięził na resztę życia!
— Toikella nie ma przecież pojęcia o zakresie władzy Jego Wysokości — zauważył Korinaam. — Jak wiesz, uważa Jego Wysokość za wodza plemiennego, nie ważniejszego i nie potężniejszego niż on sam. Wierzy także, że nikt nie zdoła dokonać inwazji na jego wioskę. Oczywiście Jego Wysokość wyprowadzi go z błędu, ale nas to przecież nie wskrzesi, prawda?
Beznadziejna sprawa. Beznadziejna. Harpirias zorientował się, że konsekwentnie odmawiając wyprowadzenia króla z błędu, Korinaam wpędził go w ślepą uliczkę.
Powrócił do kwatery, by przemyśleć sytuację.
Zachował się jak kompletny idiota, pozwalając Korinaamowi na kontynuowanie tego bezsensownego nieporozumienia. Wdepnął w bagno. Musi nadal grać tę idiotyczną farsę albo spadnie wiszący mu nad głową miecz, musi udawać pana Góry Zamkowej — a jako pan Góry Zamkowej musi tylko… spłodzić królowi potomka, w którego żyłach krew władcy Majipooru zmieszana będzie z krwią wodza Othinoru…
Lecz przecież udawanie Koronala to oczywista zbrodnia zdrady stanu! Niezależnie od wszelkich wyjaśnień, jakich mógłby udzielić na dworze, nie wolno mu jej popełnić. Mimo to… mimo to…
Lord Harpirias, Koronal Majipooru!
Przecież może udawać Koronala, a skoro maskarada ta służy wyższym celom… skoro służy wypełnieniu misji uwolnienia zakładników… Przecież potrafi zachowywać się jak król, prawda? Przecież jest w stanie wędrować po tym nieszczęsnym państewku wiecznego lodu, jakby rzeczywiście był panem Góry Zamkowej, jakby rzeczywiście zasiadał na wspaniałym tronie Confalume'a, jakby na czole nosił koronę ze znakiem gwiazdy… prawda? Prawda? Skąd niby Toikella ma wiedzieć, że tak nie jest?
Nie. Przecież to zwykły idiotyzm!
Harpirias nie wyobrażał siebie ani jako Koronala, ani jako starca. Jest przecież Harpiriasem z Muldemar, młodym mężczyzną z linii Prestimiona, pomniejszym księciem wśród arystokratów Góry Zamkowej. I nadal pragnie być wyłącznie Harpiriasem z Muldemar. Bycie Harpiriasem z Muldemar najzupełniej wystarczy mu do szczęścia. Nie ma większych ambicji. Podawać się za kogoś innego — za władcę świata — nawet tu, nawet na chwilę, nawet wyłącznie po to, by zadośćuczynić dyplomatycznej konieczności, to groteskowe w swej głupocie świętokradztwo.
Zdawał sobie sprawę, że nieporozumienie spowodowane przez Korinaama musi zostać wyjaśnione. Że jeśli nie zostanie, sytuacja może się pogorszyć.
Lecz jak je wyjaśnić?
Na to pytanie Harpirias nie znalazł odpowiedzi. W ciemnościach swej kwatery samotnie szukał jej do późnej nocy.
Przerwał mu dobiegający zza zasłony kobiecy głos, wypowiadający cicho słowa, których nie potrafił zrozumieć.
— Kto tam? — spytał, choć nie miał wątpliwości, kto go odwiedził.
Dziewczyna znowu przemówiła. Jej głos sprawiał wrażenie nie tyle proszącego, ile wręcz błagalnego.
Harpirias podszedł do progu. Odsunął zastępującą drzwi skórzaną płachtę. Tak, to była ona, ciemnowłosa córka króla, która przyszła do niego po uczcie. Dziś miała jednak znacznie bardziej formalny strój, płaszcz ze wspaniałych białych skór i wysokie skórzane buty. We włosy wplotła jaskrawą, ciemnoczerwoną wstążkę, jej górną wargę przebijał cienki kawałek kości zaostrzony z obu końców — ozdoba bez wątpienia rytualna, oznaczająca przynależność plemienną. Dziewczyna sprawiała wrażenie przerażonej. Szeroko rozwarte, nieruchome oczy wpatrywały się w niego, cała się trzęsła, choć najwyraźniej nie z chłodu, jeden z policzków drgał jej spazmatycznie. Harpirias przez dłuższą chwilę po prostu stał w progu, nie mając zielonego pojęcia, co powinien zrobić lub powiedzieć.
— Nie — odezwał się w końcu, najłagodniej, jak potrafił. -Bardzo mi przykro. Po prostu nie mogę tego zrobić. Nie mogę! — Uśmiechnął się smutno, potrząsnął głową, palcem wskazując korytarz. — Czy rozumiesz, co mówię? Musisz odejść. Żądasz ode mnie czegoś, czego nie mogę ci dać.
Dziewczyna trzęsła się niemal tak, jakby dostała konwulsji. Wyciągnęła do niego ręce. Palce jej drżały.
— Nie! — szepnęła i Harpirias ze zdumieniem stwierdził, że mówi w jego języku. — Proszę… błagam…
— Znasz majipoorski?
Najwyraźniej nie znała go jednak zbyt dobrze. Miał wrażenie, że powtarza z pamięci raz wyuczone słowa.