— I co? — spytał Korinaam.
— Czy naprawdę sądzisz, że powinniśmy ryzykować?
— Nie mamy wyboru.
Na te słowa Harpirias wzruszył ramionami i wpełzł za Metamorfem do ślizgacza. Korinnam dotknął kontrolek; pojazd ruszył, a za nim podążyły inne.
Przez pewien czas wspinaczka wydawała się czymś równie niecodziennym co pięknym. Śnieg padał lśniącymi, niesionymi wichrem pasmami, tańczącymi i wirującymi szaleńczo w tempie narzuconym przez porywisty wiatr, powietrze lśniło blaskiem jego płatków. Miękki biały płaszcz otulił czarne ściany przełęczy.
Lecz po pewnym czasie zamieć się nasiliła, a biały płaszcz zaciskał się wokół nich coraz ciaśniej i ciaśniej. Harpirias nie widział już niczego oprócz bieli, ani po lewej, ani po prawej stronie, ani przed sobą, ani za sobą, ani u góry, ani u dołu… istniał tylko śnieg, wyłącznie śnieg, ciasna opończa śniegu.
Drogę trudno było dostrzec. Na cud zakrawało, że Korinaan w ogóle coś widzi, już nie wspominając o tym, że udaje mu się przeprowadzać ślizgacz przez kolejne ostre zakręty.
Choć wewnątrz pojazdu było dość ciepło, Harpirias zadrżał… i nie umiał już powstrzymać dreszczy. Z dołu widział przecież fragmenty drogi przez przełęcz i wiedział, że jest ona kręta, zdradziecka, że wspinając się między dwiema gigantycznymi górami wiedzie od jednej niezgłębionej przepaści do drugiej — nawet jeśli ślizgacz nie spadnie w jedną z nich na którymś z ostrzejszych zakrętów, istniały duże szansę, że wiatr porwie go i rzuci na zbocze.
Siedział nieruchomo, nic nie mówiąc, zaciskając usta, by powstrzymać szczękanie zębów. Wiedział, jak dalece niewłaściwe byłoby okazanie strachu. Był w końcu rycerzem na dworze Koronala, z powodzeniem ukończył trudny trening poprzedzający nadanie tego tytułu, a i jego przodkowie nie zaliczali się do tchórzy. Tysiąc lat temu najwybitniejszy z nich, Prestimion, w chwale rządził Majipoorem, dokonując wielkich czynów najpierw jako Koronal, potem jako Pontifex. Czy spadkobierca tradycji Prestimiona może pozwolić sobie na okazanie strachu przed Zmiennokształtnym?
Nie. Z całą pewnością nie.
A jednak… ten wicher… ta stroma, kręta droga… ta coraz grubsza zasłona oślepiająco białego śniegu…
Korinaam zwrócił się do niego, mówiąc na pozór obojętnie:
— Istnieje opowieść o wielkiej bestii Naamaaliilaa, która wędrowała samotnie tu, po górach, kiedyś, gdy była jedynym stworzeniem na świecie. Podczas podobnej burzy chuchnęła na kolumnę lodu, a potem polizała to miejsce, i spod jej jęzora wyszła postać, Saabaataana, Ślepego Giganta, pierwszego mężczyzny naszej rasy. Potem Naamaaliilaa chuchnęła raz jeszcze i jeszcze raz polizała lód, tworząc Siifiinaatuur, Czerwoną Kobietę, matkę nas wszystkich. Saabaataan i Siifiinaatuur zeszli z gór w zielone doliny Zimroelu, byli płodni i mnożyli się szczęśliwie, podbijając świat, i w ten sposób powstała rasa Piurivarów. Ta ziemia jest więc dla nas święta, książę. Tu, wśród mrozów i zamieci, narodziła się nasza rasa.
W odpowiedzi Harpirias tylko chrząknął. Nawet w najbardziej sprzyjających okolicznościach raczej średnio interesował się mitami o początku rasy Metamorfów, a obecnych okoliczności nie sposób było uznać za sprzyjające.
Wiatr uderzył w ślizgacz jak pięść giganta. Ugodzony jego ciosem pojazd zatoczył się po drodze niczym pijak na wichrze, zakręcił i ruszył ku przepaści. Korinaam najspokojniej w świecie skorygował kurs jednym delikatnym dotknięciem długiego palca o wielu stawach.
Harpirias wysyczał przez zaciśnięte zęby:
— Potrafisz powiedzieć, jak daleko jesteśmy od Othinoru?
— Jeszcze tylko dwie przełęcze i trzy doliny.
— Ach, tylko? A kiedy twoim zdaniem tam dotrzemy? Korinaam uśmiechnął się obojętnie.
— Może za tydzień. Może za dwa. Być może nigdy.
2
Harpirias nie planował wycieczki w ponurą, mroźną pustkę wyżyny Khyntor, ani o niej nie marzył. Jako potomek jednego z wielkich pontyfikalnych rodów, rodu Prestimionów z Muldemar, całkiem rozsądnie oczekiwał komfortowego życia na Górze Zamkowej w służbie Koronala Lorda Ambinole'a oraz — z czasem — awansu na stanowisko jego doradcy lub wysoką pozycję ministerialną; miał nawet prawo spodziewać się otrzymania w lenno jednego z Pięćdziesięciu Miast!
Na tej komfortowej drodze życia pojawiła się jednak przeszkoda nie do przebycia, przeszkoda rzucona na nią przez bezmyślny, okrutny przypadek.
W swe dwudzieste piąte urodziny — dzień w jego życiu wyjątkowo pechowy — Harpirias wraz z grupą sześciu przyjaciół wyjechał z Zamku, by zapolować w leśnej posiadłości wiejskiej położonej niedaleko miasta Halanx. Rodzina jego przyjaciela, Tembidata, od pokoleń utrzymywała tam park myśliwski. Wyprawa na polowanie była zresztą pomysłem Tembidata, prezentem na urodziny przyjaciela, łowy były bowiem ulubioną rozrywką Harpiriasa — niewysokiego jak większość mężczyzn z rodziny Prestimiona, lecz zręcznego, szerokiego w ramionach, silnego, serdecznego, towarzyskiego i atletycznie zbudowanego młodego człowieka. Harpirias kochał każdy etap polowania: tropienie i podchodzenie zwierzyny, pościg, podczas którego czuło się na policzkach ciepły wiatr, moment zatrzymania przed strzałem, kiedy trzeba było błyskawicznie wycelować oraz — oczywiście — sam strzał i zabicie ofiary. Nie znał lepszego sposobu na spędzenie dnia urodzin niż zgrabne, zgodne z wymaganiami sztuki myśliwskiej zarżnięcie kilku bilantoonów lub tuamiroków o ostrych kłach i przygotowanie z ich mięsa wieczornej uczty, a z łbów i skór trofeów do zawieszenia na ścianie.
Tak więc dzień urodzin Harpirias spędził z przyjaciółmi, polując… i to polując z powodzeniem; zabili nie tylko kilkanaście bilantoonów i dwa tuamiroki, lecz także tłustego, smacznego vandara, zgrabnego, szybkiego onathaila i pod koniec dnia także wspaniały okaz sinileese o lśniącej białej sierści i potężnym, rozgałęzionym, szkarłatnym porożu. Tego ostatniego Harpirias upolował własnoręcznie, jednym strzałem ze zdumiewająco dużej odległości — strzałem, który napełnił go zasłużoną dumą z własnych umiejętności.
— Nie miałem pojęcia, że wasza rodzina trzyma w parku tak rzadkie stworzenie — powiedział do Tembidata, stojąc nad tuszą, którą mieli zamiar zabrać ze sobą na zamek.
— Ja także nie miałem o tym pojęcia. — Głos, jakim wypowiedział te słowa Tembidat, głuchy i niepewny, powinien posłużyć mu za przestrogę przed tym, co miało się zdarzyć za chwilę, ale Harpirias aż wzbijał się w dumę i na nic nie zwracał uwagi. — Muszę przyznać, że byłem z lekka zaskoczony, kiedy dostrzegłem go tam, między drzewami. Biały sinileese to rzadkość… nigdy przedtem nie widziałem tego wspaniałego stworzenia… a ty?
— Więc być może powinienem pozwolić mu żyć? Może to ukochane zwierzę twojego ojca… może miał do niego szczególny stosunek…
— I nigdy o nim nie wspomniał? Ani słowem? Nie, Harpiriasie! -Tembidat potrząsnął głową, lecz trochę zbyt energicznie, jakby chciał sam siebie o czymś przekonać. — Z pewnością albo w ogóle o nim nie wiedział, albo nic go to nie obchodziło, inaczej nie wypuściłby go na wolność ot tak, w parku myśliwskim. Znajdujemy się w rodzinnej posiadłości, gdzie wolno nam polować na wszystko, co znajdziemy, więc ten sinileese jest moim prezentem dla ciebie, a ojciec będzie się tylko cieszył, wiedząc, że padł on z twej ręki, na polowaniu w dzień twoich urodzin.