— Prawdopodobnie nie ma ku temu żadnego powodu — przyznał Korinaam. Harpirias jeszcze nigdy nie widział go tak zmieszanego. — Ja jednak mam powody. Książę, czy moglibyśmy zmienić temat rozmowy?
Po raz kolejny Harpirias musiał sobie uświadomić, jak dalece obcy jest mu towarzysz jego wyprawy. Zmiennokształtni cieszyli się na Majipoorze pełnią praw i równością, ich królową uważano oficjalnie za Potęgę Królestwa i tak dalej, lecz mimo to byli inni, w sposób nie do zbadania i przezwyciężenia; byli istotami dysponującymi dziwnymi, plastycznymi ciałami, funkcjonującymi zgodnie z zasadami właściwymi tylko dla nich, i umysłami… umysłami, pomyślał Harpirias, zdolnymi uważać za obrzydliwe proste spostrzeżenie, że kobiece ciała mają wrota.
Jak oni uprawiają miłość?
Zdał sobie sprawę, że nie ma zielonego pojęcia. I że wcale nie pragnie się dowiedzieć.
Rozstał się z Korinaamem w pobliżu domu, w którym mieszkali. Przez chwilę stał na placyku, patrząc w niebo, błyszczące i ciemnoszare jak arkusz zimnej stali. W powietrzu wirowało kilka płatków śniegu.
Zbliżała się śnieżyca, już zaczynało padać, a przecież wkrótce miało się odbyć rytualne letnie polowanie. Na jego oczach śnieg gęstniał się, cienki biały płaszcz już pokrył stary lód placyku. Lato! Lato! Poczuł chłód na policzkach. Jakie to dziwne, pomyślał. Gdziekolwiek spojrzał, widział i poznawał rzeczy coraz dziwniejsze. Jeśli kiedykolwiek stąd powróci, będzie miał niejedno do opowiadania.
Tej nocy dziewczyna znów pojawiła się w jego kwaterze. Śnieg już nie padał, wioska drzemała przykryta grubym kożuchem. Chłopcy uzbrojeni w miotły ze słomy sprzątali zaspy przed wejściami do domów.
Przed kolacją Harpirias dowiedział się od Korinaama, jak spytać o imię po othinorsku, i kiedy przyszła, natychmiast skorzystał ze świeżo zdobytej informacji.
— Ivla Vevikenik — powiedziała dziewczyna.
Wskazał ją palcem i powtórzył. Skinęła głową. Poklepała się po piersi, mówiąc jeszcze raz: Ivla Vevikenik.
— Harpirias — rzekł, wskazując na siebie. Tyle przynajmniej już o sobie wiedzieli.
Dziewczyna najwyraźniej uważała, że skoro Harpirias potrafi zadać w jej języku jedno pytanie, to musi płynnie się nim posługiwać. Zaczęła coś szybko opowiadać; przerwał potok jej słów, a dopiero wtedy, gdy roześmiał się i palcami obu dłoni uderzył po skroniach, jakby chciał powiedzieć, że nie ma tam nic prócz pustki. Ten gest najwyraźniej został właściwie zrozumiany, lecz mimo wszystko Ivla nadal chciała rozmawiać. Przez chwilę próbowali jakoś się porozumieć, pracowicie wyjaśniając sobie nawzajem znaczenie każdego słowa, ale ponieważ nie było widać żadnych efektów, machnęli ręką na rozmowę i padli na stos futer.
Tuż przedtem, nim Harpirias w nią wszedł, dziewczyna mruknęła słowo brzmiące w jego uszach jak “shabilikat”. Tym razem go nie powtórzył.
Już po wszystkim, kiedy leżeli obok siebie nadzy, zdyszani, czekając na ponowny przypływ sił, zaczęła do niego przemawiać, cicho i łagodnie. Miał wrażenie, że to po prostu czułe, pieszczotliwe słówka. Albo może podziękowanie za to, że zdecydował się podporządkować poleceniom Toikelli? Ta myśl nie sprawiła mu przyjemności. Nie wdzięczności od niej oczekiwał.
Przecież jest w końcu całkiem ładna, powiedział sobie. Nie robię grzeczności nikomu oprócz siebie.
Czy była to cała prawda? Nie, nie cała i Harpirias doskonale zdawał sobie z tego sprawę.
W środku nocy Ivla postanowiła, że wyjdą razem na placyk. Harpiriasowi wydawało się to szaleństwem, kiedy jednak wstała, ubrała się i podała mu ubranie, czekając, aż je włoży, po czym wzięła go za rękę i pociągnęła w stronę wyjścia, przestał mieć wątpliwości co do jej intencji.
Na zewnątrz panowała cisza. Noc była chłodna, na niebie świeciły jasno trzy małe księżyce i mnóstwo gwiazd. Dziewczyna zaczęła coś pokazywać, gestykulowała raz za razem, najpierw wskazując na skalną ścianę, potem wspinając się na palce, jakby przez nią wyglądała, i w końcu Harpirias zrozumiał, że prosi go, by opisał, jaki jest świat poza granicami jej wioski.
Obok nich, na ziemi, leżała jedna z mioteł, którymi chłopcy wcześniej uprzątali z placyku zaspy. Podniósł ją i rączką nakreślił na świeżym śniegu mapę Majipooru: leżące obok siebie dwa wielkie kontynenty przedzielone Wyspą Pani, a poniżej upalny, pustynny Suvrael.
Czy zrozumiała, co to jest? Jak niby ma się tego dowiedzieć?
— Jesteśmy tu. — Rączką miotły wskazał wysuniętą najbardziej na północ krawędź Zimroelu. Mówił powoli, przesadnie wyraźnie, jakby to mogło pomóc jej zrozumieć. — Ten region nazywamy wyżyną Khyntor. — Zerknął na dziewczynę, pragnąc sprawdzić, jak zareagowała na te słowa, ale z jej twarzy odczytał tylko żywe zainteresowanie, nie zrozumienie. Podgarnął trochę śniegu, zaznaczając nim łańcuch gór, który odcinał wyżynę od reszty zachodniego kontynentu.
— Tu, na dole — ciągnął — leży miasto Ni-moya. Olbrzymie miasto. Wiele milionów ludzi. — Czuł się jak dureń, przemawiając do niej w ten sposób. Naszkicował rzekę Zimr, płynącą z zachodu na wschód i przecinającą Zimroel w jednej trzeciej, zrobił dziurę w śniegu u jej ujścia, zaznaczając w ten sposób Piliplok.
— Port — wyjaśnił. — Bardzo wielki. Mieszka w nim mnóstwo Skandarów. — Bez wielkiego powodzenia spróbował pokazać istotę o czterech ramionach. — Skandarów. A ta rzeka tu, płynąca na południe, to Steiche. Tam, w dżunglach, mieszkają Meta-morfowie. Nie wiesz, co to dżungla, prawda? Bardzo ciepło. Stale pada deszcz. Wielkie drzewa. Stamtąd pochodzą Meta-morfowie. Istoty jak Korinaam. Meta-mor-fowie. Kori-naam.
Przecież to bez sensu. I co gorsza śmieszne.
Ivla zachęcała go jednak, by mówił dalej, uśmiechała się, kiwała głową. Wyrysował więc dla niej inne wielkie miasta Zim-roelu, tak jak pamiętał ich położenie ze szkoły: Pidruid, Til-omon, Narabal na zachodnim wybrzeżu, Dulorn mniej więcej na właściwym miejscu, w środku kontynentu, i parę innych. Potem przeszedł kilka kroków, do drugiego wielkiego, wyrysowanego przez siebie kręgu reprezentującego Alhanroel, klęknął, nabrał w ramiona śniegu, uformował z niego Górę Zamkową.
— Tu mieszkam — poinformował. — Wielka, wielka góra, taka wielka, ogromna góra sięgająca do gwiazd, z miastami na zboczach. Pałac na szczycie. Pa-łac. Pałac Koronala. Króla świata. Lord Ambinole, Koronal Majipooru.
W tę piękną letnią noc przemarzał do szpiku kości. Uszy i czubek nosa płonęły mu od mrozu. Nie miał jednak zamiaru zaprzestać lekcji geografii dopóty, dopóki dziewczyna zdradzała choćby najmniejsze zainteresowanie, a Ivla Vevikenik była osobą ciekawą świata. Wpatrywała się w niego wielkimi, oczami przepełnionymi fascynacją. Harpirias raz za razem dziobał śnieg kijem od miotły: rysował rzekę Glayge i labirynt Pontifexa na jej południowym krańcu, miasta Alaisor, Treynone i Stoien, zaznaczył ruiny pozostałe po dawnej stolicy Metamorfów, Velalisier. Mógłby tak aż do rana, szkicując wszystko, co mu przyszło do głowy, nazywając każde z Pięćdziesięciu Miast i wiele innych miejsc, ale po paru minutach Ivla podeszła i potarła policzkiem o jego ramię. Na razie znudziła ją geografia.
— Shabilikat — powiedziała i poprowadziła go do domu.
11
Ścieżka wiodąca na królewskie łowiska zaczynała się zaraz za pałacem i po pięciu ostrych zakosach wnikała w głęboką, niewidoczną z dołu skalną szczelinę. Dalej, zakręcając kilkakrotnie i pnąc się w górę, biegła w końcu na szczyt ściany otaczającej wioskę. Przypominała trasę do jaskini zakładników; była równie trudna, wąska i skalista, lecz nie tak stroma. Harpiriasowi wspinaczka nią wydała się łatwiejsza, choć spadły przed kilku dniami, nie stopniały jeszcze śnieg uczynił szlak znacznie ryzykowniejszym.