Na wyprawę wyruszyło dwunastu łowców. Prowadził Toikella mający przy sobie wielkiego kapłana Mankhelma, za nimi szło sześciu wioskowych myśliwych, nieśli oszczep i jakieś święte symbole władzy zamknięte w drewnianej, malowanej skrzynce. Harpirias szedł z Korinaamem, tłumaczem, pozwolono mu także zabrać ze sobą dwóch Skandarów — prawdopodobnie jako tragarzy, choć nic nie musieli nieść.
Ta część skalnej ściany była wyższa i bardziej nieregularna niż przy jaskini zakładników. Nie wieńczył jej szeroki płaski szczyt, lecz szereg kolejnych, coraz wyższych wierzchołków, rozciągających się daleko na północ; na najeżonym nimi, wznoszącym się stromo płaskowyżu żyły niewątpliwie zwierzęta, na które miał zamiar zapolować król.
Po pokonaniu skalnej ściany, zatrzymali się na dłuższą chwilę w płaskim miejscu przed dalszym marszem nierównym i stromym wzniesieniem prowadzącym na północ. Nadal widzieli wioskę — zagubioną gdzieś w dole, malutką — od tego miejsca mieli ją już stracić z oczu.
Król rozebrał się tu do naga — chłód najwyraźniej wcale mu nie przeszkadzał — a Mankhelm odprawił długi szereg rytuałów. Pieczołowicie ułożył na ziemi źdźbła i łodygi suchej trawy wraz z kawałkami barwionej skóry i podpalił je, z kamyków ułożył trzy małe kopce, po czym przemawiał cicho do każdego z nich, otworzył dzban piwa oraz czegoś prawdopodobnie znacznie mocniejszego od piwa i rozlał jedno i drugie na cztery strony świata.
Najważniejszy moment uroczystości nastąpił, gdy jeden z myśliwych rozwinął pęk futer związany przedtem grubym rzemieniem, wydobywając z niego włócznię niezwykłej wręcz długości, z dużym trójkątnym grotem z jakiegoś przypominającego szkło białego, wyostrzonego niczym brzytwa kamienia. Wręczył ją Mankhelmowi, który z kolei uniósł ją oburącz i podał Toikelli. Na oczach zdumionego Harpiriasa nagi król wzniósł ciężką broń nad głowę, potrząsnął nią wściekle trzy razy, jakby próbował onieśmielić bogów, po czym wydał z siebie długi, chrypliwy okrzyk wojenny, odbijający się od skał z taką siłą, że mógłby chyba spowodować lawinę.
Oto Majipoor, pomyślał Harpirias, w trzynastym roku pontyfikatu Taghina Gawada!
Echo okrzyku Toikelli umilkło. Król okrył ciało płaszczem, myśliwi wzięli od niego ceremonialną włócznię i na powrót owinęli ją futrami, wielki kapłan Mankhelm kopniakiem zrównał z ziemią kopce kamieni, wdeptując je w resztki spalonej trawy. Uroczystość dobiegła końca. Najwyraźniej nadszedł czas na polowanie.
— Popatrzcie! — powiedział Eskenazo Marabaut. Skandar wskazywał szczyt jednego z dalszych wzniesień.
Harpirias osłonił oczy oślepiony jasnym światłem, ale nie miał wzroku Marabauta i niczego niezwykłego nie zauważył.
Król Toikella, który także spojrzał w kierunku wskazanym przez Skandara, dostrzegł coś, czego nie widział jego gość. Zamarł w przedziwnej pozycji, z szeroko rozstawionymi nogami, z odrzuconą w tył głową, obserwował szczyt z widocznym napięciem. Po chwili z jego gardła wydarł się zduszony wrzask wściekłości.
— O co chodzi? — spytał Skandara Harpirias.
— Ktoś tam jest. Jakieś postaci poruszają się tam, na szczycie.
— Nic nie widzę.
— Wytęż wzrok, książę. Tam, tam, właśnie schodzą po zboczu. Harpirias w napięciu patrzył na szczyt. Widział tylko bezładnie spiętrzone głazy. Zerknął na Korinaama. Metamorf wpatrywał się w przestrzeń równie zachłannie jak król… i drżał na całym ciele. Dłonie kurczowo splótł na plecach, ramiona od barków po nadgarstki drżały mu i wiły się jak dwa podrażnione węże.
I w końcu Harpirias dostrzegł to, co przed nim dojrzeli inni: ciemną linię poruszających się niewielkich postaci — było ich osiem, może dziesięć — niczym złowrogie gnomy wynurzyły się z bezpiecznych skalnych szczelin i schodziły powoli w stronę swego rodzaju naturalnego amfiteatru, znajdującego się tuż pod szczytem. Postacie te sprawiały wrażenie smukłych, delikatnych, niemal pajęczych — bardzo różniły się od przysadzistych Othinorczyków.
Toikella potrząsnął w ich kierunku pięściami i mruknął coś pod nosem.
— Co on mówi? — spytał Korinaama Harpirias.
— Powtarza: “wrogowie, wrogowie”.
— Ja sądzisz, to oni zrzucali zmasakrowane hajbaraki do wioski?
— Możliwe — odparł Metamorf. — Skąd mam wiedzieć? — Mówił bezdźwięcznym, słabym głosem, nie odrywając wzroku od schodzących po skałach istot. Dłonie nadal miał splecione na plecach i nie przestał się trząść.
Wściekły król doszedł do siebie. Gestem nakazał swej świcie, by ruszała za nim, po czym rzucił się przed siebie szaleńczym biegiem. Tu nie istniała żadna ścieżka, tylko szeroka, wznosząca się ostro płaszczyzna, pokryta mniejszymi i większymi kamieniami, wśród których od czasu do czasu trafiały się pokaźnych rozmiarów głazy. Podpierając się o ziemię, zataczając się, potykając, wciskając się w wąskie szczeliny i czasami ześlizgując się dwa, trzy kroki do przodu, Toikella parł przed siebie niczym opętany przez demony, jakby chciał zadusić niepożądanych gości w potężnych dłoniach, bez niczyjej pomocy zrzucić ich ze szczytu góry. Mankhelm i myśliwi pędzili niemal tuż za nim.
Harpirias nie miał wyboru — musiał próbować dotrzymać im kroku. W tych górach oddzielenie się od królewskiego oddziału byłoby postępkiem wyjątkowo lekkomyślnym. Podbiegł więc jakieś sto kroków; lecz kiedy się obejrzał, stwierdził, że Korinaam nie ruszył za nimi. Stał tam, niżej, jakby pogrążony we śnie, wpatrując się w dalekie postaci.
— Obudź się! — krzyknął gniewnie. — Biegnij z nami!
— Tak… już… idę…
Harpirias zaczekał na Metamorfa; Skandarzy znacznie ich obu wyprzedzili. Z miejsca, gdzie się zatrzymał, miał znacznie lepszy widok na tajemniczych intruzów, którzy stali teraz w prostej linii nieco poniżej szczytu, tańczyli szaleńczo, kiwali na boki głowami, wymachiwali długimi, cienkimi ramionami i podskakiwali — najwyraźniej odprawiali jakiś zwariowany rytuał wyzwania, pogardy. Zapraszali Toikellę, by ich zaatakował!
Toikella nie miał jednak najmniejszej szansy, by rzucić się na intruzów. Jeszcze kilka kroków i Harpirias zorientował się, że pomiędzy oboma grupami zieje szczelina o pionowych ścianach. Toikella wraz z myśliwymi z wioski dopadł jej i zaczai schodzić, ale wyglądało na to, że zejście i wspięcie się na przeciwległe zbocze może zająć mu cały dzień, a przybysze nie mieli zamiaru uprzejmie na niego czekać.
W rzeczywistości Othinorczycy już zawrócili. Poważni, sprawiający wrażenie zmęczonych, jeden po drugim pojawiali się w polu widzenia, najpierw głowy, potem ramiona, wreszcie całe sylwetki.
Harpirias jeszcze raz przyjrzał się szalonym tancerzom. Najpierw pomyślał, że zdążyli się już oddalić, lecz w tym samym momencie uchwycił jakiś ruch po lewej; przez moment widział ich wyraźnie na tle jasnego nieba, uciekali przez grań.
Tylko… co się z nimi stało? Z całą pewnością biegli teraz na czterech łapach, jak wilki. A jednak jeszcze przed chwilą niewątpliwie sprawiali wrażenie ludzi.
Banda Zmiennokształtnych? Tu?
— No i co powiesz, Korinaamie? Czy to twoi ludzie? Co właściwie Piurivarzy mają do roboty w tych górach?
Korinaam jednak tylko wzruszył ramionami, potrząsnął głową; nie udzielił żadnej odpowiedzi. W tej chwili chyba nie obchodziło go, kim byli owi dziwni intruzi. Sprawiał wrażenie wyczerpanego wspinaczką, oczy miał nieprzytomne, wąskie ramiona zgarbione, oddychał ciężko, spazmatycznie.
Podczas kilku następnych godzin ani razu nie dostrzegli tajemniczych istot. Pojawiły się, zakpiły z nich szaleńczym tańcem i znikły, to dziwne zdarzenie położyło się jednak cieniem na całej wyprawie. Idący na czele Toikella parł przed siebie w grobowym milczeniu; przekraczał jedną grań za drugą pogrążony głęboko we własnym świecie najwyraźniej niewesołych myśli. Żaden z Othinorczyków nie odzywał się ani słowem. Harpirias w towarzystwie Skandarów i Korinaama szedł za nimi, nie pojmując, czego był świadkiem.