Выбрать главу

— Powiedz mi coś jeszcze — powiedział do dziewczyny, zdradź mi wszystko, co o nich wiesz.

Ivla niewiele miała jednak do dodania. Powoli, wyczerpując cały posiadany zapas cierpliwości, wydobył z niej w końcu to, o co mu chodziło.

— Są Eililyal — powiedziała. Najpierw sądził, że tak nazywa się ich w języku Othinoru, a potem przypomniał sobie, że coś podobnego wykrzykiwał w gniewie Toikella — Korinaam przetłumaczył wówczas to słowo jako “wrogowie”. Być może miało po prostu dwa znaczenia — określało także znienawidzoną rasę Zmiennokształtnych — czego tłumacz nie był po prostu świadomy.

Dalej dziewczyna opowiadała, że Eililylal od czasu do czasu opuszczają swój jałowy, wrogi kraj, by dokuczać Othinorczykom, kradnąc im przygotowane na zimę zapasy oraz ukryte w zagrodach zwierzęta domowe. Dawno, dawno temu między ich plemionami toczyła się wojna; nawet teraz Othinorczycy z przyzwyczajenia zabijali bez dyskusji każdego napotkanego przedstawiciela tego narodu.

A więc… wrogowie powrócili. To oni — tłumaczyła Ivla — zabili święte hajbaraki i zrzucili do wioski, nikt nie wie dlaczego. Być może oznacza to początek nowej wojny plemiennej? Król bardzo się tym zmartwił, a jego niepokój zwiększyło jeszcze pojawienie się oddziału Metamorfów podczas królewskiego polowania — zły, bardzo zły znak. To dlatego Toikella zakończył polowanie, gdy tylko udało mu się zabić jakiekolwiek zwierzę.

Harpirias nie dowiedział się niczego więcej, ale przynajmniej miał już jakiś obraz sytuacji. Był wdzięczny dziewczynie nawet za to — i wyraził jej tę wdzięczność najlepiej, jak potrafił, Ivła zaś najwyraźniej zrozumiała go doskonale i sama była mu bardzo wdzięczna.

Dopiero teraz Harpirias zaczął sobie uświadamiać, jak bardzo polubił córkę króla, dopiero teraz zdał sobie także sprawę z tego, że dziękuje losowi, który ich do siebie zbliżył. Ivla była nie tylko namiętną, chętną kochanką, lecz także przyjaciółką o dobrym sercu, samotnym ciepłym ognikiem w mroźnym, ponurym świecie.

Zimny wiatr wył na placyku wioski. Harpirias zadrżał. Kolejna śliczna letnia noc Othinoru. Czule przeciągnął palcem po policzku lvii, zatrzymując go na moment na ostrym, przebijającym górną wargę kawałku kości. Dziewczyna westchnęła i mocno się do niego przytuliła. Pocałowała koniuszki jego palców, ugryzła go w brodę, ze zdumiewającą siłą unieruchomiła mu oba nadgarstki.

Harpirias wyobraził sobie, jak opowiada Koronalowi: “Panie, być może zabrzmi to dziwnie, lecz dyplomatyczna konieczność zmusiła mnie do wzięcia sobie za kochankę córkę króla Toikelli. Ta barbarzyńska księżniczka była młoda i piękna, okazała się namiętną, pozbawioną zahamowań kochanką, doskonale znającą egzotyczne praktyki miłosne swego ludu…”

Och, oczywiście — Koronal z pewnością zakochałby się w tym fragmencie opowieści.

Do załatwienia pozostała tylko jedna drobna sprawa — musiał się stąd jakoś wydostać i wrócić na Górę Zamkową.

13

Rankiem, kiedy owinięta w futra Ivla opuściła jego kwaterę, Harpirias ruszył na poszukiwanie Korinaama. Pragnął zadać mu kilka pytań dotyczących spotkanych wysoko w górach Metamorfów. Nie udało mu się jednak odnaleźć tłumacza ani w jego kwaterze, ani w wiosce.

— Kiedy widziałeś go po raz ostatni? — spytał Eskenazo Marabauda.

— Wczoraj wieczorem, mniej więcej wtedy, kiedy dostarczono nam jedzenie — odparł dowódca Skandarów.

— Powiedział ci coś?

— Nie, w ogóle nie rozmawialiśmy. Przyglądał mi się przez chwilę tymi swoimi martwymi oczami, jak oni wszyscy — rozumiesz, książę, co mam na myśli? — a potem poszedł do swojego pokoju.

Ghayrog Mizguun Troytz, nie potrzebujący snu, gdyż nie był to okres hibernacji, dostarczył lepszych informacji. Nad ranem Troytz opuścił kwaterę i poszedł do ślizgaczy, pragnąc naoliwić ich wirniki, żeby zabezpieczyć je przed mrozem, a także by dokonać rutynowego przeglądu. Tuż przed świtem, powracając do wioski, widział Zmiennokształtnego, który samotnie szedł placykiem, kierując się w stronę przejścia między skalną ścianą a królewskim pałacem. Powodowany zwykłą ciekawością obserwował go przez chwilę. Korinaam skręcił za róg pałacu i zniknął w cieniu. Troytz uznał, że postępowanie Metamorfa to nie jego interes, i wrócił do kwatery.

Później nikt już Korinaama nie widział.

Co znajdowało się za pałacem Toikelli?

To jasne, ścieżka prowadząca na górę, na tereny myśliwskie władcy!

Oczywiście! Oczywiście! Harpirias bez problemu domyślił się, co się stało. Korinaam miał zamiar nawiązać kontakt ze swymi nowo odkrytymi braćmi, prześladującymi Othinorczyków!

Rzecz jasna było to irytujące, a także zaskakujące i niebezpieczne. Choć upłynęło już wiele dni, negocjacje w sprawie zakładników nawet się jeszcze nie zaczęły, ponieważ król był na razie zbyt zajęty pojawieniem się wrogów na swoim terytorium, by rozmawiać z posłem na jakikolwiek temat. A teraz jeszcze przewodnik i tłumacz w jednej osobie wybrał się na prywatną wycieczkę w wysokie góry, nie uznając za stosowne poinformować o niej zwierzchnika, ani powiedzieć “do widzenia”! Jak długo go nie będzie? Trzy dni? Pięć? Co się stanie, jeśli nigdy nie powróci, jeśli zginie na trudnym szlaku lub z rąk swych okrutnych współplemieńców?

A jeśli Korinaam nie wróci, jak w ogóle uda się wypracować traktat z Toikellą, jak uda się uwolnić zakładników? Jak dokonać tego bez tłumacza? Była także ważniejsza sprawa — jak bez pomocy przewodnika powrócić na łono cywilizacji?

Harpirias aż trząsł się z wściekłości. Nie mógł jednak przedsięwziąć żadnych konkretnych kroków — pozostawało mu tylko czekać.

Minęły trzy dni, podczas których Harpirias coraz bardziej niecierpliwił się i wściekał. Pociechę znajdował wyłącznie w ramionach lvii i w ciemnym gorzkim piwie Othinorczyków. Kochać się potrafił jednak tylko do pewnego momentu, wypić mógł konkretną ilość piwa; potem nie było już dla niego żadnej ucieczki. Z towarzyszy wyprawy niewiele miał pożytku; byli to zwyczajni żołnierze — a w dodatku Ghayrogowie i Skandarzy, nie stanowiący odpowiedniej kompanii dla księcia Góry.

Harpirias był po prostu samotny.

Łaził więc po wiosce, ciesząc się wszystkim, co odrywało go od ponurych myśli. Nikt go nie zatrzymywał, mógł chodzić, gdzie mu się podobało… z jednym wyjątkiem — nie dopuszczano go do uwięzionych w jaskini zakładników. Pewnego ranka, kiedy dostrzegł tragarzy niosących żywność na górę, próbował do nich dołączyć i został stanowczo zawrócony; poza tym jednym razem nikt jednak nie krępował mu swobody ruchów. Bez przeszkód obejrzał kamienny ołtarz stojący w centrum placyku — na jego powierzchni znalazł niezrozumiałe piktogramy poplamione zaschniętą krwią starych ofiar. Zajrzał w głąb mrocznych, pachnących stechlizną jaskiń, w których przechowywano żywność — korzenie, ziarno, jagody — uzbieraną przez mieszkańców tej nieprzyjaznej ziemi przed nadchodzącą, przerażającą zimą. Zajrzał do niskiej, kopulastej lodowej chaty, której wcześniej nie zauważył, i znalazł w niej kilkadziesiąt małych, szczerzących zęby zwierząt skrępowanych rzemienną uprzężą. W innej, podobnej, trafił na siedem, a może nawet osiem tłustych, brzuchatych żon z haremu Toikelli, leżących nago na grubych stosach futra i palących długie, cienkie kościane fajki. Powietrze było tam duszne, zgniłe, przepełnione smrodem potu, jakiegoś strasznego pachnidła i dymem tego, co paliły. Kobiety zachichotały i gestami zaczęły zapraszać go do środka; Harpirias właściwie przed nimi uciekł.