Выбрать главу

— A kim są ci mężczyźni, Tembidacie? — spytał jeden z uczestników polowania. — To gajowi twego ojca, prawda?

Harpirias podniósł wzrok na trzech potężnych, ponurych mężczyzn ubranych w szkarłatno-fioletowe liberie, wychodzących właśnie z lasu na przesiekę, na której leżał sinileese.

— Nie — odparł Tembidat, a jego głos znów zabrzmiał dziwnie głucho. — To nie gajowi mojego ojca, lecz naszego sąsiada, księcia Lubovine.

— Waszego… waszego sąsiada? — zająknął się zdumiony Harpirias i poczuł obawę, która nasiliła się, w miarę jak w pełni uświadomił sobie, z jakiej odległości położył sinileese.

Po prostu musiał spytać sam siebie, czyje właściwie upolował zwierzę.

Najpotężniejszy i najbardziej ponury z mężczyzn pozdrowił ich wyjątkowo niedbałym salutem.

— Czy szlachetni panowie widzieliście przypadkiem… ach, owszem, widzieliście… — nie dokończył zdania, a jego głos ucichł w złowieszczym warknięciu.

— …białego sinileese ze szkarłatnymi rogami — dokończył ostro jeden z jego towarzyszy.

Przez krótką, lecz wyjątkowo nieprzyjemną chwilę nad przesieką zapadła pulsująca wrogością cisza. Trzej gajowi ponuro wpatrywali się w ciało zwierzęcia, nad którym klęczał Harpirias, a Harpirias, odłożywszy już wcześniej nóż, którym nacinał skórę ofiary, wpatrywał się we własne zakrwawione dłonie. W uszach słyszał szum, jakby wzburzona rzeka płynęła mu przez czaszkę.

Milczenie przerwał wreszcie Tembidat, a w jego głosie wyraźnie brzmiała arogancja, maskująca niepewność.

— Z pewnością wiecie, że znajdujecie się na terenie parku myśliwskiego księcia Kestira z Halanx, którego jestem synem. Jeśli wasze zwierzę przekroczyło granice naszej ziemi, to choć żałujemy, iż zginęło, musimy stwierdzić, że mieliśmy prawo je zabić. O czym z pewnością wiecie.

— Jeśli nasze zwierzę wkroczyło na waszą ziemię, tak — odezwał się największy z gajowych. — Lecz jeśli ten sinileese, którego ścigamy przez całe popołudnie, od kiedy uciekł z klatki, zabity został na ziemi należącej do naszego księcia!

— Na ziemi… waszego… waszego księcia… — wykrztusił Tembidat.

— Oczywiście. Widzisz nacięcie tam, na drzewie pingla? Plama krwi znajduje się ładny kawałek za granicą waszej posiadłości, my dotarliśmy tu właśnie śladem krwi. Przenieśliście ciało na ziemię księcia Kestira, oczywiście, ale nie zmienia to faktu, że zwierzę zginęło na ziemi księcia Lubovine'a.

— Czy to prawda? — spytał Harpirias, a w jego głosie wyraźnie dźwięczał strach. — Czy to granica ziemi twego ojca?

— Rzeczywiście… no tak… — mruknął niemal niesłyszalnie Tembidat.

— Ten sinileese był ostatnim okazem swego gatunku i należał do pereł kolekcji naszego księcia — dodał jeszcze gajowy. -Zabierzemy jego mięso i skórę, lecz ów akt bezsensownego kłusownictwa będzie was kosztował znacznie więcej, młodzi panowie. Zapamiętajcie sobie me słowa.

Gajowi zabrali zwierzę i oddalili się bez słowa.

Harpirias stał oszołomiony rozmiarem nieszczęścia, które właśnie mu się przytrafiło. Park rzadkich zwierząt księcia Lubovine'a słynął ze swych cudów, sam książę był nie tylko arystokratą o przeogromnym majątku, potędze i wpływach — miał wśród przodków Koronala Lorda Voriaxa, starszego brata Koronala i Pontifexa Lorda Valentine'a panującego w Czasach Niepokojów przed pięciuset laty — lecz także człowiekiem próżnym i mściwym, nie znoszącym nawet wyimaginowanego lekceważenia.

Jakim cudem Tembidat okazał się takim durniem, by doprowadzić myśliwych pod granicę rodzinnej posiadłości? Dlaczego nie powiedział, że granica parku myśliwskiego nie jest ogrodzona? Dlaczego nie ostrzegł przed ryzykiem tak dalekiego strzału?

Tembidat, najwyraźniej świadom rozpaczy przyjaciela, powiedział łagodnie:

— Zadośćuczynimy jego życzeniom, nie wątp w to nawet przez chwilę. Mój ojciec porozmawia z Lubovine'em, bez problemu uświadomimy mu, że nie chciałeś kłusować na jego terenie, że tylko popełniłeś błąd… kupimy mu trzy nowe sinileese, pięć nowych sinileese…

Lecz, oczywiście, okazało się, że wcale nie jest to takie proste.

Złożono szczere, pokorne przeprosiny. Zapłacono odszkodowanie za martwe zwierzę. Podjęto wszelkie możliwe, lecz niestety bezskuteczne starania, by wściekłemu księciu Lubovine'owi znaleźć innego białego sinileese. Zajmujący wysokie miejsca w hierarchii dworu krewni Harpiriasa: Prestimionowie, Dekkeretowie i Kinnikenowie przemówili za nim, prosząc o pobłażliwość dla człowieka winnego przecież wyłącznie błędu zapalczywej młodości. A kiedy Harpirias nabrał pewności, że cała ta nieprzyjemna sprawa skończyła się wreszcie i poszła w niepamięć, przeniesiono go nagle na drugorzędną placówkę dyplomatyczną w wielkim mieście Ni-moya na drugim i mniej ważnym kontynencie Majipooru, Zimroelu, oddzielonym od Góry Zamkowej oceanem i tysiącami mil lądu.

Rozkaz przeniesienia spadł mu na kark jak topór kata. W rzeczywistości kładł on przecież kres marzeniom o jakiejkolwiek karierze na dworze Koronala. Gdy tylko Harpirias znajdzie się na Zimroelu, na Górze Zamkowej natychmiast o nim zapomną — a opuszcza ją zapewne na lata, być może nawet dziesiątki lat; być może już nigdy nie wezwą go z powrotem. W Ni-moya czeka go praca pozbawiona jakiegokolwiek znaczenia, przekładanie papierów, wysyłanie nieważnych raportów, pieczętowanie absurdalnych dokumentów, i tak rok za rokiem, rok za rokiem… tymczasem młodzi lordowie przeskoczą go w hierarchii jeden za drugim, obejmą po kolei wszystkie dworskie urzędy, które należały się jemu, ze względu na zdolności i na urodzenie.

— To sprawka Lubovine'a, prawda? — spytał Tembidata, kiedy okazało się, że w kwestii przeniesienia na Zimroel nic nie da się zrobić. — Tak mści się na mnie za tego swojego cholernego sinileese? Ale przecież to nie w porządku… zrujnować człowiekowi życie za przypadkową śmierć jakiegoś cholernego zwierza, i to na polowaniu…

— Nikt ci nie rujnuje życia, Harpiriasie.

— Co ty powiesz?

— Spędzisz w Ni-moya sześć miesięcy, najwyżej rok. Mój ojciec nie ma co do tego nawet najmniejszych wątpliwości. Lubovine jest człowiekiem potężnym, nalegał na ukaranie cię za czyn, którego się dopuściłeś, więc musisz udać się na coś w rodzaju wygnania. Na trochę. Nie martw się, niedługo wrócisz, Koronal osobiście powiedział to mojemu ojcu.

— Rzeczywiście wierzysz, że tak to będzie wyglądać.

— Bez wątpienia — zapewnił Tembidat. Ale nie tak to, oczywiście, wyglądało.

Harpirias wyjechał do Ni-moya pełen najgorszych przeczuć. Wprawdzie było to miasto wielkie i wspaniałe, liczące sobie ponad trzydzieści milionów mieszkańców, miasto białych wież zbudowanych na przestrzeni setek mil nad potężną rzeką Zimr, lecz jednak mimo wszystkich tych wspaniałości było to miasto Zimroelu. Nikt urodzony i wychowany wśród splendoru Góry Zamkowej nie przywyknie łatwo do pomniejszej chwały drugorzędnego kontynentu.

Tu, w Ni-moya, Harpirias spędzał jeden ponury miesiąc za drugim, urzędując w czymś, co nazywało się Biurem Łącznika Prowincji, nie podlegającym ani urzędowi Koronala, ani urzędowi Pontifexa, lecz należącym raczej do biurokratycznej próżni.

Z utęsknieniem wyczekiwał rozkazu przenoszącego go z powrotem na Górę Zamkową.

Wyczekiwał go z miesiąca na miesiąc.

Z miesiąca na miesiąc…

Z miesiąca…

Kilkakrotnie wypełniał podanie z prośbą o wyznaczenie mu obowiązków na Górze. Na żadne z nich nie otrzymał odpowiedzi. Napisał do Tembidata, przypominając mu o rzekomej obietnicy Koronala, który po pewnym czasie miał podobno pozwolić mu powrócić z wygnania. Tembidat odpisał, iż jest całkiem pewny, że Koronal ma zamiar dotrzymać danego słowa.