I tak się rzeczywiście stało.
Piurivarzy pojawili się w chwili, gdy Harpirias całkowicie zwątpił już w możliwość ich odnalezienia, a Toikella zaczął przypatrywać się Korinaamowi, jakby oceniał grubość jego szyi, co wyglądało dość złowieszczo. Pierwszy dostrzegł ich Mankheim. Chudy kapłan zszedł ze ścieżki, by na skalnym grzbiecie spadającym do niewielkiego wąwozu odprawić jakieś poranne misteria. Nagle ruszył ku nim pędem; w jednej ręce niedbale trzymał święte wstążki i woreczki z proszkami, drugą wymachiwał szaleńczo, krzycząc przy tym na cały głos: “Eililylal! Eililylal!”
Piurivarzy znajdowali się na szczycie przeciwległej ściany wąwozu. Banda liczyła sobie około pięćdziesięciu chudych, obdartych stworzeń, stojących na kamieniach i spokojnie obserwujących armię Othinoru.
Obie strony dzieliła niewielka odległość; wydawało się, że gdyby przeciwnicy wyciągnęli ręce, mogliby się dotknąć. Teraz, kiedy Eililylal pojawili się w pełnym blasku porannego słońca, nie było najmniejszej wątpliwości, że w istocie są Metamorfami; mieli jakże charakterystyczne dla swej rasy smukłe, kanciaste ciała, twarze niemal pozbawione rysów i bladozieloną skórę. Tu, w pobliżu kanionu, rozłożyli się obozem, o czym świadczyło kilka prostych namiotów z niedbale wyprawionych zwierzęcych skór. Wokół leżały narzędzia oraz coś, co sprawiało wrażenie prymitywnej broni: włócznie, łuki i strzały, być może także dmuchawki. To dzikusy, jak Othinorczycy, pomyślał Harpirias. Brutalne, prymitywne stworzenia żyjące nieludzko na nieludzkiej ziemi.
Piurivarzy mieli ze sobą dwa hajbaraki; wielkie włochate czworonogi leżały na boku z nogami związanymi tuż powyżej kopyt, smutno gapiąc się w niebo. Prawdopodobnie przygotowywali się do zamordowania królewskich stworzeń, by jeszcze bardziej rozwścieczyć Toikellę, kiedy Makhelm natknął się na nich przypadkiem.
Harpirias spojrzał na Korinaama.
— Powiedz królowi — rozkazał — by połowę swych żołnierzy skierował na prawo, a połowę na lewo. Bez problemu powinni przekroczyć kanion i dostać się na przeciwległe zbocze. Niech zatrzymają się po obu bokach obozowiska i czekają na dalsze rozkazy.
Podczas kiedy Korinaam tłumaczył, Harpirias rozkazał swym żołnierzom ustawić się w szeregu wzdłuż zbocza, na którym stali, z miotaczami przygotowanymi do strzału.
— A teraz — zwrócił się do Metamorfa — podejdź jak najbliżej krawędzi i zawołaj swych prymitywnych przyjaciół. We własnym języku powiedz im, że mają natychmiast opuścić tereny Othinoru lub narażą się na zemstę wszystkich bogów Piurivarów.
— Nie zrozumieją ani słowa.
— Najprawdopodobniej masz rację, mimo to powiedz im. Powiedz, że bogowie w swej nieprzeniknionej mądrości oddali te ziemie Niezmiennym czy jak tam nas nazywacie i że Piurivarzy mają się stąd wynosić. Natychmiast.
— Właściwie nie mamy bogów w sensie, który wy nadajecie temu…
— Macie jednak coś, co nazywacie bóstwem? Tak? No więc wezwij je!
Korinaam westchnął.
— Jak sobie życzysz, książę.
— Na wypadek gdybyś jeszcze tego nie zauważył, pragnę cię poinformować, że Eskenazo Marabaud płynnie włada twym językiem. — Prawdopodobnie nie władał, Harpirias nie przypuszczał jednak, by w zaistniałej sytuacji Metamorf pofatygował się sprawdzić umiejętności Skandara. — Poinformuje mnie natychmiast, gdybyś zamiast tego, co masz zrobić, próbował zdrady — a wtedy własnoręcznie zepchnę cię ze skały. Zrozumiałeś?
— Jakiej zdrady mógłbym się tu dopuścić? — spytał Korinaam lodowatym tonem. — Przecież tłumaczyłem, że stworzenia te nie rozumieją żadnego cywilizowanego języka.
— Owszem, tłumaczyłeś, ale skąd mam wiedzieć, że to prawda?
Oczy Metamorfa zapłonęły gniewem.
— Jestem tu, by wykonać rozkazy, książę, i je wykonam. Możesz być tego pewien.
— Doskonale. Dziękuję. Kiedy więc skończysz już wyjaśniać krewnym wolę waszych piurivarskich bogów, zaczniesz rzucać czary. Wymyślisz je sobie, wiem, że jesteś w tym dobry. Wykrzykuj każde szaleństwo, jakie tylko przyjdzie ci do głowy. Użyj odpowiednio groźnego i niesamowitego głosu. Chcę, żebyś podczas rzucania tych czarów wrzeszczał, wył i tańczył — dokładnie tak jak oni, kiedy widzieliśmy ich poprzednio, tylko pięć razy głośniej i pięć razy groźniej.
Korinaam aż westchnął ze zdumienia.
— Ależ książę z pewnością sobie ze mnie żartujesz!
— Postąpiłbyś mądrzej, gdybyś potraktował me słowa poważnie.
— Prosisz mnie o bardzo wiele. Przecież to zajęcie dla błazna, książę! Bierzesz mnie za błazna? Może z Dulorneńskiego Cyrku Nieustającego?
— Przecież nie trzeba być zawodowym błaznem, by wrzeszczeć i wyć, Korinaamie. Po prostu się postaraj, daj z siebie wszystko, drzyj się i tańcz, jak najlepiej potrafisz. Rozumiesz? Chcę, żebyś ich wystraszył. Więcej, chcę, żebyś wystraszył samego siebie! Zachowuj się tak, jakbyś występował na ulicy Ni-moya, marząc tylko o tym, by cię zamknęli. Rozumiesz? Nie czas teraz na ćwiczenie wstrzemięźliwości. W to przedstawienie masz włożyć serce, czy też co tam u was pełni rolę serca.
— To poniżające, książę. To, o co mnie prosisz, nie zgadza się z moim charakterem, temperamentem, całą mą istotą!
— Twój sprzeciw został przyjęty do wiadomości — stwierdził spokojnie Harpirias. — Przypominam, że jeśli odmówisz współpracy, w wiosce czeka na ciebie ołtarz.
Korinaam spojrzał na niego ostro, ale nic nie powiedział.
— Podczas rzucania czarów — ciągnął Harpirias — będziesz także dokonywał bardzo dramatycznych zmian.
— Zmian?
— Tak, zmian. Przekształceń struktury cielesnej. Przejść od jednego kształtu do drugiego. Mam wrażenie, że zdolności te są typowe dla Piurivarów. Nie mylę się, prawda? Będziesz się zmieniał. We wszystko, w co potrafisz. Być może nawet w więcej niż wszystko. Im bardziej nieoczekiwany kształt przybierzesz, tym lepiej — jeśli rozumiesz, co mam na myśli. Chcę, żebyś zmienił się w sześć przerażających potworów. Chcę, żebyś wyglądał demonicznie i przerażająco. Chcę, byś udowodnił tym swym ubogim krewnym, że jesteś panem magii, mistrzem czarnoksiężników, żebyś pokazał im, że jeśli cię nie posłuchają, spadną na nich wszystkie moce ciemności. Masz się im ukazać w formie bardziej przerażającej niż najbardziej przerażające coś, co kiedykolwiek żyło na tej planecie. Masz wyglądać jak wcielenie szatana. Jak coś z najgorszego koszmaru.
W oczach tłumacza błyszczała furia.
— To, czego ode mnie wymagasz, książę…
— …masz wykonać bez dyskusji.
— Powtarzam — nie jestem błaznem, aktorem ani dzikusem. Jeśli stanę tak przed wszystkimi, jeśli będę skrzeczeć i wyć jak idiota, a przede wszystkim przeprowadzać zmiany przy wszystkich… nie tylko przy nich, lecz także przed twoimi ludźmi… i królem Othinoru… zostanę skompromitowany na zawsze!
— Zaczynaj, Korinaamie. Marnujemy czas.
— Książę, proszę… błagam…
— Ołtarz, Korinaamie. Pamiętaj o ołtarzu. Zaczynaj. No, już! Wykonywanie obowiązków nie kompromituje. Jesteś gwiazdą dzisiejszego przedstawienia. Zagraj dla nas. Zagraj tak, jak nie grałeś jeszcze nigdy w życiu! Twierdziłeś, że te istoty są niczym dzikie zwierzęta. Odpowiedz więc im dzikością, ale bądź od nich dzikszy. Zachowaj się jak najgorszy z dzikusów. Zagraj tak, jakby od tego zależało twe życie. Bo zależy, zdajesz sobie sprawę?