Выбрать главу

Ostrożnie spróbował podanego mu trunku.

W ustach poczuł płynny ogień, który spłynął mu gardłem i palił żołądek. Harpirias aż sapnął, ale zawziął się i podniósł kielich raz jeszcze. Toikella zdążył już wypić swoją porcję, on zaś był najwyraźniej nieco spóźniony. Za drugim razem poszło łatwiej, choć w głowie już mu się zaczynało kręcić. Czy straci twarz, jeśli nie zdoła dopełnić ceremonii? W końcu jest pełnomocnym przedstawicielem Koronala! Co więcej, w oczach Toikelli jest Koronalem we własnej osobie. Nie może narazić honoru całego Majipooru, nie wobec tych barbarzyńców!

Jeszcze jeden łyk. I jeszcze jeden. Trzeci okazał się ostatnim. Kielich był pusty. Alkohol uderzył go z siłą armatniej kuli. Ramiona drżały mu niemal tak, jakby cierpiał na konwulsje. Czuł zawroty głowy, ucisk w skroniach. Zachwiał się i przez chwilę był nawet pewien, że upadnie, zdołał jednak utrzymać równowagę, tylko nieco szerzej rozstawił nogi.

Na Panią, czyżby król zamierzał nalać im drugą porcję?

Nie, nie zamierzał. Dzięki niech będą Bogini — i Toikelli wystarczył jeden kielich!

— Traktat — rzekł krótko. Sprawiał wrażenie wyjątkowo ponurego. — Teraz podpisujemy.

— Tak. — Harpirias zadrżał i zatoczył się lekko. — Teraz podpisujemy.

Na stole u stóp tronu leżały już dwie kopie traktatu. Dla króla przyniesiono krzesło z kości, podobne ustawiono także dla Harpiriasa; obaj usiedli ramię przy ramieniu, z widokiem na zgromadzonych w sali wielkich Othinoru. Korinaam, tłumacz i doradca, stał za plecami Harpiriasa, król miał do pomocy Mankhelma.

Toikella ujął jeden ze zwoi w wielką garść i uniósł wysoko, jakby rzeczywiście zdolny był przeczytać wypisane na nim słowa, po czym chrząknąwszy, odłożył go na stół i uniósł drugi. Z pewną satysfakcją Harpirias dostrzegł, że ten trzyma do góry nogami.

— Wszystko dobrze? — zapytał.

— Tak, wszystko dobrze. Podpisujemy.

Korinaam wręczył księciu przygotowany zawczasu rysik, już umoczony w atramencie. Pochylił się przy tym i szepnął — cicho, lecz stanowczo:

— Widzisz miejsce panie, w którym masz złożyć podpis, prawda?

— Nie mam zamiaru podpisać się imieniem…

— Podpisz, książę. Już. Nie masz wyboru. Musisz.

Szybkimi, gniewnymi ruchami Harpirias napisał u dołu strony: “Ambinole Koronal Lord”. Miał wrażenie, że popełnia uczynek potworny, wręcz świętokradczy. Przez moment patrzył na widniejące pod traktatem słowa, a potem, nim Korinaam zdążył sprzeciwić się choćby gestem, dodał jeszcze: “Harpirias z Muldemar, w imieniu Lorda Ambinole'a”. Niech się Toikella martwi, jak rozwiązać tę zagadkę… jeśli w ogóle domyśli się jej istnienia.

Podał królowi podpisaną kopię, przyjmując od niego jednocześnie drugi egzemplarz traktatu. W dolnym lewym rogu widniał położony z wysiłkiem przez niepiśmiennego wodza gruby, nieczytelny zawijas. Harpirias jeszcze raz podpisał się imieniem władcy, dodając pod nim swe własne.

Wszystko zostało więc załatwione. Traktat był podpisany.

— Goszmar — powiedział. — Teraz zakładnicy.

— Goszmar — burknął Toikella, po czym krótko skinął głową. Machnął ręką — na ten sygnał drzwi sali otworzyły się i do środka niepewnym krokiem weszło ośmiu trzymanych dotąd w jaskini jeńców. Prowadził ich chudy, niesamowity Sałvinor Hosz, który natychmiast podbiegł do Harpiriasa i padł przed nim na kolana.

— Czyżbyśmy rzeczywiście byli wolni?

Harpirias gestem wskazał leżące na stole dwa zwoje.

— Traktat został uroczyście podpisany. Wyruszamy z samego rana.

— Wolni! Wreszcie jesteśmy wolni! A kości… widzieliśmy je przy drzwiach, wszystkie. Czy je także nam zwracają?

— Król wyznaczy tragarzy, którzy doniosą je do ślizgaczy.

— Wolni! Przecież to nieprawdopodobne! — W szalonej radości paleontolodzy rzucili się sobie w ramiona. Niektórzy sprawiali wrażenie oszalałych ze szczęścia, inni wyglądali, jakby nie potrafili uwierzyć, że wreszcie nadszedł kres niewoli.

— Dajcie tym ludziom jeść i pić — poprosił Harpirias. — To także ich święto!

Toikella wyraził przyzwolenie niedbałym machnięciem ręki. Uczonym nalano piwa, pojawiły nowe misy z mięsem. Król jednak oddalił się od świętujących; stał, przyglądając się im ponuro i nie biorąc udziału w zabawie.

Czyżby planował zdradę na jej zakończenie? Czy dlatego przez cały czas był taki dziwnie skupiony, czy dlatego otaczała go aura wyraźnie widocznego niepokoju?

— Twój ojciec… co go tak martwi? — spytał Ivlę Harpirias. Dziewczyna zawahała się. Widział, jak próbuje coś powiedzieć, jak szuka słów.

— Nic go nie martwi — odparła w końcu.

— Nie jest sobą.

— Jest zmęczony. Jest… tak, to wszystko. Jest zmęczony. Nie próbowała nawet udawać, że mówi z przekonaniem.

— Nie — powiedział Harpirias. Gniewnie wpatrywał się

w swe dłonie leżące na stole, przeklinając niedoskonałą znajomość othinorskiego. Nagle podniósł głowę i spojrzał księżniczce wprost w oczy.

— Powiedz mi prawdę — poprosił. — Coś tu jest nie tak. Co?

— On… on się boi.

— Boi? On? Czego?

Przez dłuższą chwilę dziewczyna nie mówiła nic.

— Ciebie — powiedziała w końcu. — Twoich ludzi. Ich broni.

— Przecież nie ma się czego bać. Podpisaliśmy traktat. Gwarantujemy w nim Othinorowi bezpieczeństwo i pokój.

— Tak, oczywiście. Wy gwarantujecie nam pokój i bezpieczeństwo.

W głosie dziewczyny brzmiała gorycz i to ona wyjaśniła wreszcie wszystko Harpiriasowi.

Tak, oczywiście, król się bał. Był także zły i czuł się upokorzony, a to mu się zdarzyło pierwszy raz w życiu. Toikella zorientował się wreszcie, przeciw komu wystąpił, i wiedza ta okazała się dla niego nieznośna.

Być może Ivla Vevikenik przekazała ojcu coś z opisanych jej przez posła wspaniałości Majipooru, coś z opowieści o niesłychanym bogactwie plonów, wielkich, bystrych rzekach, miliardach mieszkańców planety, o dwóch kontynentach pełnych wspaniałych miast, nad którymi wznosiła się w majestacie Góra ukoronowana ogromnym pałacem Koronala. Cokolwiek dziewczyna zrozumiała z jego słów, przekazała oszołomionemu, ogłupiałemu ojcu — prawdopodobnie powiększone jeszcze i zniekształcone przez jej nieskrępowaną wiedzą wyobraźnię -tak że to, co wielkie, stało się ogromne, wręcz przytłaczające.

A potem Toikella zobaczył miotacze w akcji — wielkie skalne płyty znikające w zetknięciu z fioletowym światłem tryskającym z metalowych rur, które trzymali w dłoniach żołnierze jego gościa… i znienawidzonych Eililylal uciekających niczym szczury przed lawiną spadających im na głowy kamieni…

Nic dziwnego, że król był aż tak ponury. Po raz pierwszy w życiu znalazł się w obliczu siły, której nie były w stanie zniszczyć ani jego niepohamowana energia, ani szczere groźby. Poznał wreszcie prawdę o świecie: jego małe państewko nie miałoby cienia szansy w starciu z owym wielkim, tajemniczym światem leżącym poza skalną ścianą. Pomału Toikella zaczai pojmować, że jest jak mała pchełka na grzbiecie wielkiego Majipooru i to go musiało zaboleć. Jakże musiało go zaboleć!

Harpirias zdał sobie nagle sprawę z tego, jak bardzo i szczerze żałuje tego starego wściekłego potwora. Zdał sobie sprawę, że go lubi i że nie chce być tym, który go poniżył. Rozejrzał się, szukając wzrokiem Korinaama, przywołał go do siebie. To, co chciał powiedzieć, było zbyt ważne i trudne, by mógł to przekazać swym jakże niedoskonałym, niezręcznym othinorskim.