— Chcę, żebyś mu powiedział — polecił Metamorfowi — że my, Majipoorczycy, uważamy podpisany z nim traktat za święte zobowiązanie. Jego klauzule zabezpieczają niezależność Othinoru na zawsze.
— Przecież on to wie — stwierdził Korinaam.
— Nie obchodzi mnie, co wie, a czego nie wie! Tłumacz! Powiedz mu, że może mieć zaufanie i do traktatu, i do mnie. Powiedz mu, że nikogo z jego plemienia nie spotka krzywda z naszych rąk.
— Jak sobie życzysz, książę.
Korinamm zwrócił się do króla. Mówił długo; o ile Harpirias potrafił ocenić, tym razem Zmiennokształtny przekazał wiernie to, co mu kazano przetłumaczyć. Skutek tej przemowy był chyba jednak odwrotny od zamierzonego. Toikella skrzywił się jeszcze bardziej, żuł dolną wargę, zaciskał pięści, z trzaskiem wyłamywał sobie wielkie, kościste paluchy. Rozdymał nozdrza, twarz wykrzywiała mu narastająca wściekłość.
Odpowiedział wreszcie, patrząc nie na tłumacza, lecz wprost na gościa. Mówił krótko, kpiąco, ale w jego głoście brzmiał wyraźny gniew.
— Dziękuję. Jestem ci wdzięczny za to, że się nad nami zlitowałeś.
Harpirias bez problemu pojął zarówno same słowa, jak i ich ukryte znaczenie — tak, król bezbłędnie zrozumiał, że od dziś rządzi wyłącznie z łaski władców Majipooru… i niełatwo przyszło mu to zaakceptować — nadal jednak czul potrzebę wyrażenia mu swej sympatii, podniesienia go na duchu.
— Wasza wysokość… mój dobry, wypróbowany przyjacielu…
Toikella przerwał mu warknięciem.
— Odejdź. Już, teraz, zaraz. Odejdź! Opuść tę salę, opuść tę ziemię i nigdy nie wracaj; ani ty, ani tobie podobni.
Korinamm próbował przetłumaczyć słowa władcy, lecz Harpirias tylko machnął ręką. Nie miał żadnych wątpliwości co do tego, czego chce od niego pan Othinoru. Wyciągnął ku niemu rękę. Toikella patrzył na nią, jakby była czymś nieczystym. Otaczała go atmosfera obrażonej pańskiej godności, mroźna jak najmroźniejszy zimowy dzień na jego ziemi.
— Nie boimy się was — oświadczył pogardliwie. — Imperium może próbować, jeśli zechce. Będziemy gotowi! Nawet gdybyście przysłali armię dwustu wojowników! Nawet gdybyście przysłali ich trzystu!
Na to Harpirias nie znalazł już odpowiedzi. Lepiej zostawić sprawy własnemu biegowi, pomyślał. Duma Toikelli pozostała w każdym razie nie naruszona. Być może zadane jego duszy rany zagoją się z czasem, być może na starość będzie opowiadał, jak to pewnego razu zmusił Koronala Majipooru, by ten pokornie czołgał się przed jego tronem, błagając o uwolnienie swoich wysłanych na północ wędrowców, i jak to on wielkodusznie uwolnił ich w zamian za dziecko królewskiej krwi.
Niech i tak będzie, pomyślał jeszcze Harpirias. Korinaam miał jednak rację, zmuszając Toikellę do przełknięcia gorzkiej prawdy, nic by się nie zyskało, a sporo można by stracić.
Uroczyście pożegnał króla, który przyjął jego pożegnanie dostojnie i obojętnie, po czym obrócił się ku lvii i po raz ostatni wziął ją, zapłakaną, w ramiona. Czy miał jej jednak coś do powiedzenia na pożegnanie? Mimo retoryki, którą na Górze Zamkowej opanował do perfekcji, nic mu nie przychodziło do głowy. Dziewczyna patrzyła na niego nieruchomym wzrokiem. Uśmiechnął się, odpowiedziała słabym, wymuszonym uśmiechem. Jej oczy lśniły od łez, wytarła je rękawem. Nie mógł nawet pocałować jej na do widzenia, tutejsi ludzie nie znali pocałunków. W końcu ujął jej dłoń i przytrzymał przez chwilę, a potem puścił. Ivla też ujęła jego rękę, delikatnie położyła na swym brzuchu i przycisnęła lekko, jakby chciała dać mu do zrozumienia, że narodziło się tam nowe życie.
Puściła go i odwróciła się plecami.
Harpirias zebrał żołnierzy, gestem nakazał uwolnionym zakładnikom, by poszli z nimi, i wyszedł z sali.
18
Usiane gwiazdami czarne niebo świadczyło wyraźnie o tym, że do świtu pozostało jeszcze kilka godzin. Czas ten wypełniło ładowanie ślizgaczy i przygotowanie ich do długiej drogi. Nim zakończyli, na wschodzie pojawiły się różowe pasma.
Harpirias stał przez chwilę tuż przy skalnej ścianie otaczającej ukrytą przed światem wioskę.
Oto wracał wreszcie do domu. Wracał do ciepłego, cywilizowanego Majipooru, być może wracał też do swej tak nieszczęśliwie przerwanej kariery na Górze Zamkowej. Wypełnił zadanie, które mu zlecono. Co więcej — przeżył wielką przygodę, o której opowiadać może aż do śmierci. Koronal z wdzięcznością wysłucha jego opowieści, bliscy mu doradcy także. Wraca więc do domu, by zacząć snuć tę opowieść; wraca do domu, do gorącej kąpieli, do potraw, które da się jeść, do ostryg i przyprawionych na ostro ryb, do piersi sekkimaunda i udźca bilantoona, do mocnego wina z Muldemar i ciemnoczerwonego wina z Bannilannikole, do złotego wina z Piliploku i wspaniałego srebrnoszarego wina z Amblemoru… być może spróbuje ich wszystkich od razu, puchar po pucharze? Być może wypije je w towarzystwie pięknej dziewczyny o jasnych oczach i delikatnej twarzy, być może spędzi z nią noc… być może zje kolację, wypije wino, spędzi noc nie z jedną dziewczyną, lecz dwoma czy trzema… Dlaczego nie?
Harpirias doskonale zdawał sobie jednak sprawę z tego, że Othinor odcisnął mu się w duszy na zawsze. Bez wątpienia będzie o nim śnił, gdy znajdzie się już w domu, a w snach widzieć będzie lodowy świat, zadymioną salę pałacu Toikelli, podskakujących, skrzeczących Eililylal… O tak, będzie śnił o Othinorze i dziewczynie o lśniących od tłuszczu włosach, z górną wargą przebitą kawałkiem kości; dziewczynie, która wślizgnęła się do jego pokoju, która przez tyle mroźnych nocy grzała go swym ciałem.
Tak, tak, będzie śnił o tym i nie tylko o tym. Wiedział, że nigdy nie zapomni Othinoru.
— Ślizgacze załadowane — zameldował Eskenazo Marabaud. — Słońce już wschodzi. Czy możemy ruszać?
— Za chwilę — rzekł Harpirias.
Wszedł w wąską szczelinę przebijającą skały jak klin — jedyne wejście do kraju Toikelli. W niepewnym świetle poranka chaty z lodu błyszczały słabym światłem. Zachłannie przyglądał się lśniącym, dekorowanym lodowymi rzeźbami fasadom, wyrzeźbionym z lodu fantazyjnym dekoracjom.
Przed domem, w którym mieszkał, dostrzegł maleńką z tej odległości postać. Nie widział jej wprawdzie wyraźnie, lecz wyobraźnia podsunęła mu doskonały w każdym szczególe portret: portret przysadzistej dziewczyny w niedbale zarzuconym na ramiona futrze, dziewczyny, która chyba nosiła w sobie jego dziecko.
Pomachała mu, najpierw niepewnie, a potem entuzjastycznie; dowód zarówno miłości, jak i tęsknoty.
Przyglądał się jej przez dłuższą chwilę, potem również pomachał i odszedł.
Wsiadł do ślizgacza. Rozpoczęła się długa droga powrotna. Droga do domu.