Minęła pierwsza rocznica objęcia przez Harpiriasa urzędu w Ni-moya. Rozpoczął się drugi rok jego wygnania. Mniej więcej w tym czasie przestał już regularnie otrzymywać wiadomości z Góry, czasami tylko dochodził do niego jakiś list, strzęp jakiejś plotki, ale i to coraz rzadziej. Zupełnie jakby ludzie wstydzili się do niego pisać! A więc wszystko działo się dokładnie tak, jak w najgorszych snach. Popadł w zapomnienie. Jego kariera dobiegła kresu; dożyje swych dni jako pomniejszy urzędnik nieważnego, zagubionego w hierarchii władzy biura w wielkim wprawdzie, lecz bez najmniejszych wątpliwości prowincjonalnym mieście drugorzędnego kontynentu Majipooru, na zawsze odcięty od źródła władzy i przywilejów, do których przez całe dotychczasowe życie miał nieograniczony dostęp.
Nawet jego charakter począł się zmieniać. Harpirias, niegdyś otwarty i serdeczny, dziś był człowiekiem zamkniętym w sobie, surowym, małomównym, być może bezpowrotnie zgorzkniałym na skutek wyrządzonej mu krzywdy.
Nagle, pewnego dnia, gdy powoli i beznadziejnie przekopywał się przez dostarczoną z Alhanroelu pocztę dyplomatyczną, znudzony najnowszą dostawą bezsensownych dokumentów, które musi przecież kiedyś przeczytać, a potem coś z nimi zrobić, ze zdumieniem znalazł wśród nich jeden adresowany bezpośrednio do siebie, koperta była ozdobiona insygniami księcia Salteira, Najwyższego Doradcy Koronala Lorda Ambinole'a.
Harpirias nie spodziewał się listu od figury tak dostojnej jak Salteir. Drżącymi palcami złamał pieczęć. Czytał dokument z nadzieją, ba! — z zachwytem.
Transfer! Lubovine ugiął się wreszcie! Droga na Górę Zamkową stoi otworem!
Podczas lektury wszelkie jego nadzieje legły jednak w gruzach. Nikt nie wzywał go do źródła władzy, wręcz przeciwnie, właśnie miał jeszcze bardziej się od niego oddalić. Czyżby pogrzebanie przeciwnika żywcem w Ni-moya nie zadowoliło Lubovine'a? Najwyraźniej, ponieważ niniejszym książę Harpirias wysłany został nie tylko poza granice Góry i Alhanroelu, lecz nawet poza granice cywilizacji: na śnieżną, mroźną pustynię zagubioną wśród gór Zimroelu, znaną jako wyżyna Khyntor.
3
Wkrótce Harpirias dowiedział się, o co chodzi. Oto pewna ekspedycja naukowa zabrnęła w ten niegościnny, nie zamieszkany zakątek Majipooru w poszukiwaniu kopalnych szczątków wymarłego gatunku smoków lądowych, wielkich gadopodobnych stworzeń z poprzednich epok geologicznych, podobno spokrewnionych w jakiś sposób ze smokami morskimi — gigantycznymi, inteligentnymi, do dziś pływającymi w wielkich stadach po niezmierzonych oceanach planety.
Niejasne, często wzajemnie sprzeczne legendy o tych stworzeniach były powszechnie spotykanym składnikiem mitologii niektórych ras zamieszkujących Majipoor. Wśród Liimenów, nieszczęsnych biedaków, wędrownych handlarzy kiełbaskami i rybaków, ugruntowała się wiara, że wielkie smoki żyły niegdyś na lądzie, że z wyboru pogrążyły się w morzu i kiedyś, w jakiejś apokaliptycznej przyszłości, powrócą, by zbawić świat. Hjortowie i kudłaci, czwororęcy Skandarzy mieli podobne wierzenia, a Metamorfowie, czyli Zmiennokształtni, którzy zawsze zamieszkiwali planetę, uważali, że w złotym wieku tylko oni i smoki żyli na Majipoorze w telepatycznej harmonii, zarówno na lądzie, jak i na morzu. Komuś, kto nie był Metamorfem, trudno jednak przychodziło określić, co myślą i w co wierzą Metamorfowie.
Otrzymane przez Harpiriasa dokumenty potwierdzały, że pewnego szczególnie łaskawego lata grupa traperów polujących na stitmoje zapuściła się głęboko w przykryte zwykle wiecznym śniegiem regiony wyżyny, wśród skał, n szczytu zboczy pewnego kanionu znajdując skamieniałe kości ogromnych rozmiarów.
Przyjąwszy założenie, że mogą to być kości smoków, grupa ośmiu lub dziesięciu naukowców wystąpiła do odpowiednich władz administracyjnych o pozwolenie na znalezienie kanionu i otrzymała je. Korinaam, mieszkaniec Ni-moya, Metamorf, jak wielu jego współplemieńców zarabiający na życie jako przewodnik wypraw myśliwskich w łatwiej dostępne zakątki strefy arktycznej, zatrudniony został celem doprowadzenia ich na wyżynę.
— Wyruszyli zaraz na początku lata — powiedział Heptil Magloir, Vroon z Biura Starożytności, urzędnik, który podpisał pozwolenie na wyruszenie wyprawy. — Przez całe miesiące nie dawali znaku życia. Nagle, pod koniec jesieni, tuż przed początkiem okresu burz śnieżnych na wyżynie, Korinaam powrócił do Ni-moya. Sam. Oznajmił, że wyprawa została uwięziona i tylko jemu pozwolono wrócić celem wynegocjowania warunków uwolnienia.
Brwi Harpiriasa uniosły się.
— Uwięziona? Przez kogo? Chyba nie górali z wyżyny? — Wyżynę Khyntor przemierzały szczepy prymitywnych, zaledwie na pół cywilizowanych nomadów, od czasu do czasu schodzących na zamieszkaną nizinę i ofiarujących na sprzedaż futra, skóry i mięso upolowanych przez siebie zwierząt. Górale, choć mogli się wydawać dzicy, nigdy jeszcze nie rzucili wyzwania nieporównanie liczniejszym mieszkańcom miast.
— Nie, nie, nie chodzi o górali — zapewnił Vroon, stwór o wielu mackach, sięgający Harpiriasowi mniej więcej do kolan. -W każdym razie nigdy jeszcze nie mieliśmy do czynienia z takimi góralami. Nasi naukowcy zostali najwyraźniej więźniami poprzednio nam nie znanej rasy brutalnych barbarzyńców zamieszkujących północny kraniec wyżyny.
— Zaginiona rasa? — Harpirias nagle poczuł gwałtowny przypływ ciekawości. — Chodzi o jakiś odłam Zmiennokształtnych, prawda?
— Chodzi o ludzi, zapomnianych potomków grupy handlarzy futer, która przed tysiącami lat zawędrowała na północ i tam została odcięta — czy też może pozwoliła się odciąć — od cywilizacji w małej lodowej dolince, dostępnej dopiero teraz, ostatnio bowiem mieliśmy kilka prawdziwie upalnych lat. Ludzie ci zmienili się w dzikusów nie wiedzących nic o otaczającym ich świecie… nie mają na przykład pojęcia, że Majipoor jest ogromną planetą zamieszkaną przez miliardy istot! Wierzą, iż cała reszta naszego świata przypomina ich dolinkę — ot, kilka plemion żyjących z myślistwa i zbieractwa. Kiedy powiedziano im o Koronalu i Pontifeksie, najwyraźniej wzięli ich za plemiennych wodzów!
— Więc czemu uwięzili naukowców?
— Jak rozumiem, ludzie ci — jeśli wolno mi nazwać ich tak szlachetnym słowem — chcą tylko, by pozostawiono ich w spokoju. Chcą, by pozwolono im żyć, jak żyli od wieków w swej górskiej siedzibie, odcięci od świata śniegiem i lodem, bez żadnej ingerencji z zewnątrz. Takich właśnie gwarancji zażądali od Koronala. Chcą zatrzymać naukowców jako zakładników do momentu podpisania odpowiedniego porozumienia.
Harpirias ponuro skinął głową.
— A mnie mianowano ambasadorem u tych górskich dzikusów, zgadza się?
— Tak, oczywiście.
— Wspaniale. Oznacza to, że mam udać się do nich i wyjaśnić im grzecznie i uprzejmie — założywszy, że w ogóle zdołam się z nimi porozumieć — iż Koronal żałuje nieszczęsnego incydentu, który doprowadził do pogwałcenia ich prywatności, obiecuje respektować święte granice ich plemiennych łowisk oraz przyrzeka, że koloniści nigdy nie zostaną wysłani w tę kupę lodu, którą tamci wybrali oni sobie za ojczyznę. Że jako oficjalny ambasador Koronala Jego Wysokości Lorda Ambinole'a jestem władny podpisać traktat obiecujący im wszystko, o co poproszą, a oni mają po jego podpisaniu zwolnić zakładników. Niczego nie pominąłem?
— Jest tylko jeden problem — rzekł Heptil Magloir.
— Tylko jeden?
— Nie spodziewają się ambasadora, lecz Koronala we własnej osobie.
Harpirias aż sapnął ze zdumienia.