— Chyba nie oczekują, że odwiedzi ich Koronal!?
— Niestety, tego właśnie oczekują. Jak już mówiłem, nie mają najmniejszego pojęcia ani o wielkości Majipooru, ani o wspaniałości i majestacie Koronala, ani o ogromie i doniosłości pełnionych przez niego obowiązków. Są także ludźmi dumnymi, których łatwo urazić. Do ich kraju wkroczyli obcy, czego najwyraźniej nie mają zamiaru tolerować, więc wydaje im się, iż wódz owych obcych powinien teraz pojawić się w ich wiosce i pokornie poprosić o wybaczenie.
— Rozumiem — odezwał się Harpirias. — Chcesz więc, bym udał się do nich i upokorzył przed nimi, udając, że jestem Lordem Ambilone'em, tak?
Cienkie macki Vroona zafalowały gwałtownie.
— Niczego takiego nie powiedziałem — oznajmił cicho.
— A więc kim mam być?
— Kimkolwiek, byle tylko czuli się szczęśliwi. Można im powiedzieć wszystko. Mają uwolnić zakładników.
— Wszystko? Czy i to, że jestem Koronalem?
— Wybór właściwej taktyki zależy od woli wysłannika — podsumował Heptil Magloir.
— Wyłącznie od woli wysłannika. Wysłannik ma wolną rękę. Człowiek waszej zręczności i taktu z pewnością umie stanąć na wysokości zadania.
— Ach, oczywiście. Z pewnością.
Harpirias kilka razy odetchnął głęboko. A więc chcieli, by kłamał. Nie rozkażą mu przecież, by kłamał, ale najwyraźniej nie mają nic przeciw temu… jeśli okłamanie dzikusów doprowadzi do uwolnienia zakładników. Rozzłościło go to i zasmuciło jednocześnie. Choć nie należał do ludzi przesadnie uczciwych, sam pomysł, by wśród barbarzyńców udawać Koronala wydał mu się wręcz niesmaczny. Obraźliwy był nawet fakt, że ośmielono się mu to zasugerować. Za kogo go uważają!? Milczał przez chwilę, a potem odezwał się:
— Czy wolno mi spytać, kiedy mam ruszać w drogę?
— U początku khyntorskiego lata. Tylko latem miejsce, gdzie żyje to plemię, bywa dostępne.
— A więc dopiero za kilka miesięcy?
— Oczywiście.
Harpirias nie potrafił oprzeć się wrażeniu, że padł ofiarą jakiegoś kiepskiego żartu. Sama myśl o tej idiotycznej wyprawie w krainę wiecznego lodu napawała go rozpaczą.
— A gdybym nie przyjął stanowiska ambasadora? — spytał po kolejnej, krótkiej chwili milczenia.
— Nie przyjął? Nie przyjął? -Vroon wydawał się po prostu nie rozumieć znaczenia tych dwóch prostych słów.
— W końcu nie mam przecież żadnego doświadczenia w podróżowaniu w tak wyjątkowo niekorzystnych warunkach.
— Przewodnikiem wyprawy będzie Metamorf Korinaam.
— Oczywiście — zgodził się kwaśno Harpirias. -To dla mnie wielka pociecha.
W każdym razie pytanie o możliwość odmowy wykonania polecenia pozostało bez odpowiedzi. Harpirias miał wrażenie, że lepiej nie zadawać go po raz drugi, lecz wiedział też, że jeśli da się wpędzić w odgrywanie roli ambasadora gdzieś na końcu świata, jego los będzie przesądzony. Już sama podróż nie należała najwyraźniej do wygodnych i błyskawicznych, a negocjacje z dumnymi dzikusami z pewnością okażą się długie i żmudne. Kiedy wreszcie — jeśli w ogóle — powróci na południe, z pewnością będzie już za późno, by marzyć o odzyskaniu dawnej pozycji na dworze Lorda Ambinole'a. Przez ten czas jego dawni przyjaciele zdążą oczywiście zająć wszystkie liczące się stanowiska, on zaś, jeśli będzie miał szczęście, pozostanie drobnym, nieważnym urzędniczyną aż do śmierci; o wiele bardziej prawdopodobne wydawało się jednak, że przyjdzie mu zginąć podczas tej równie idiotycznej co niebezpiecznej ekspedycji, może w jakiejś wielkiej burzy śnieżnej, może z ręki brutalnych górali, kiedy zorientują się, że nie jest Koronalem, tylko pomniejszym urzędnikiem służby dyplomatycznej.
A wszystko to za jednego białego sinileese. Lubovine, Lubovine, coś ty mi uczynił?
Być może istnieje jednak jakiś sposób, myślał Harpirias, by uwolnić się z pułapki. Długa górska zima powinna jeszcze trochę potrwać, co dawało mu pewne pole manewru; nie wyruszał w końcu natychmiast. Ostrożnie zasięgnął opinii kilku starszych kolegów z Biura Łącznika Prowincji co do konieczności przyjęcia nowego stanowiska.
Czy istnieje procedura wewnątrzwydziałowa, na podstawie której mógłby odmówić, powołując się na wagę dotychczas wykonywanych zadań? Koledzy patrzyli na niego, jakby mówił w jakimś obcym języku. Czy można odmówić, powołując się na zagrożenie zdrowia lub życia? Tylko wzruszali ramionami. Jaki efekt dla jego kariery miałaby odmowa? Tu przynajmniej wszyscy byli zgodni — katastrofalny.
Harpirias rozważał nawet możliwość zdania się na łaskę Lubovine'a, ale doszedł do wniosku, że byłoby to głupie.
Może warto odwołać się bezpośrednio do Koronala? — nie, nie, po co zdobyć sobie na dworze opinię kogoś, kto nie wykonuje swych obowiązków tylko dlatego, że wydają mu się trudne, a zwrócenie się za jego plecami do starszego monarchy, PontifexaTaghina Gawada, zamkniętego w cesarskim Labiryncie… cóż, to wydawało się już prawdziwym szaleństwem, czymś tak głupim, że po prostu nie da się tego opisać słowami.
Harpirias zdobył się na jedno — napisał wyważone i dokładnie przemyślane listy do swych krewnych na dworze… lecz ich nie wysłał.
Mijały tygodnie. W Ni-moya, gdzie przez okrągły rok klimat jest ciepły i przyjazny, zmierzch nadchodził teraz późnym wieczorem. Lato, czy też to, co na wyżynie nazywano latem, zbliżało się wielkimi krokami. Harpirias z rozpaczą zdał sobie sprawę, że wyprawa na północ staje się powoli tak nieunikniona jak tocząca się już lawina i że nie udało mu się znaleźć sposobu, by zejść jej z drogi.
— Ma pan gościa — oznajmił mu pewnego dnia sekretarz. Gościa? Gościa? Przecież nikt nigdy go tu nie odwiedzał…
— Tembidat! — Młody, długonogi mężczyzna w krzykliwie eleganckim stroju książątka z Góry wszedł do gabinetu Harpiriasa pewnie, dumnie. — Co ty tu robisz?
— Sprawy rodzinne. Niedaleko stąd, na zachodzie, mamy plantacje stajji, która ostatnimi laty była najwyraźniej wręcz fatalnie zarządzana. Namówiłem ojca, żeby mnie tu wysłał na inspekcję, to naprawię błędy. No i przy okazji zobaczę się z pewnym starym przyjacielem. -Tembidat rozejrzał się dookoła, potrząsnął głową. — A więc to tu pracujesz?
— Cudo, nie?
— Gdybym tylko potrafił wyrazić swój najszczerszy żal, że sprawy tak się właśnie ułożyły! Nie masz pojęcia, jak ciężko pracowałem, by wyrwać cię z tego bagna… — w tym momencie Tembidat uśmiechnął się promiennie — …no, ale wszystko dobre, co się dobrze kończy! Jeszcze parę tygodni i pożegnasz się wreszcie z tym okropnym miejscem, prawda, staruszku?
— Wiesz o tej mojej misji?
— Jeszcze pytasz! Pomogłem ją załatwić! -Co?
— No, szczerze mówiąc, najbardziej napracował się nad tym twój kuzyn Vildimuir — wyjaśnił Tembidat, nie przestając uśmiechać się ani na chwilę. — On pierwszy usłyszał o tych idiotach naukowcach, którzy dali się porwać dzikusom z gór, i od razu zaczął opowiadać ludziom Koronala, jakim to byłbyś wspaniałym przywódcą wyprawy ratunkowej. Wtajemniczył w swój plan mnie, a ja natychmiast pobiegłem do Ministerstwa Spraw Granicznych, gdzie wszyscy byli oczywiście szalenie przejęci, bo właśnie odkryto prymitywną kulturę wymagającą wyjątkowo delikatnego traktowania, co oczywiście powinno doprowadzić do przyznania im większego budżetu, no i zdołałem przekonać samego Inamona Ghaznavisa, że nikt inny nie potrafi poprowadzić negocjacji z tymi dzikusami, zwłaszcza biorąc pod uwagę twoje wykształcenie w dziedzinie dyplomacji i fakt, że jesteś akurat w Ni-moya, praktycznie na granicy wyżyny…
— Zaraz, chwileczkę! — Harpirias oprzytomniał nieco. — Nie wierzę własnym uszom. Nie wystarczy wam, że skazano mnie na tę żałosną pracę bez żadnych widoków na przyszłość? Czyżbyście z Vildimurem myśleli, że moja sytuacja poprawi się dzięki ekspedycji do jakiegoś mroźnego pustkowia, gdzie nie dotarł jeszcze cywilizowany człowiek?