Выбрать главу

Przebudzony z transu Harpirias dostrzegł, że droga w tym miejscu jest szersza i że prowadzi w dół po łagodnym zboczu. Przed nimi widać było dolinę. Przekroczyli przełęcz między dwoma potężnymi szczytami i właśnie zjeżdżali na równinę zasłaną nagimi granitowymi głazami, między którymi rosła rzadka ciemna trawa na płaskowyż, za którym, daleko, z szarej mgły wyrastał kolejny górski łańcuch.

Obejrzał się. Drugi pojazd praktycznie deptał im po piętach, dalej widać było jeszcze kilka.

— Ile ich jest? — spytał Korinaam.

Harpirias osłonił oczy przed ostrymi promieniami słońca odbijającymi się od resztek śniegu. Liczył pojazdy, w miarę jak wyłaniały się zza ostatniego ostrego zakrętu na szczycie przełęczy.

— Sześć, siedem, osiem…

— Doskonale — stwierdził Metamorf. — Na nikogo nie musimy czekać.

Harpiriasa zdumiał fakt, że wszystkie pojazdy bezpiecznie przejechały przez groźną przełęcz… i to w czasie gwałtownej burzy śnieżnej. Ale przecież jeszcze w Ni-moya zapewniano go, że przydzielona mu maleńka armia składa się z najlepszych żołnierzy. Było ich dwudziestu kilku — wyłącznie nieludzi. Przeważali Skandarzy, potężne, czterorękie istoty o wielkiej sile i wspaniałej koordynacji ruchów, których przodkowie przybyli w dawnych czasach z planety, gdzie mróz i lód musiały być czymś najzupełniej zwyczajnym. Oprócz nich Harpirias miał pod komendą także kilku Ghayrogów, łuskowatych, zieloonokich, nieco gadzich z ich rozwidlonymi, ruchliwymi językami i wijącymi się na głowach grubymi “włosami”; jednak niemal pod każdym względem Ghayrogi były ssakami. Miał wrażenie, że są to siły raczej szczupłe — zwłaszcza jeśli miałby z ich pomocą rozprawić się z plemieniem wojowniczych górali, i to na ich własnej ziemi, Korinaam jednak przekonywał, że zabranie ze sobą większego oddziału byłoby poważnym błędem.

— Te górskie drogi są wyjątkowo trudne do przebycia — tłumaczył. — Przejście nimi z większymi siłami byłoby bardzo skomplikowane. A poza tym dla górali widok zbliżającej się armii oznaczałby raczej inwazję niż misję dyplomatyczną. Niemal na pewno zaatakowaliby z zasadzki, ze strategicznie rozlokowanych punktów wysoko nad drogą. Przeciw tego rodzaju taktyce partyzanckiej nie mielibyśmy szans niezależnie od tego, ilu broniłoby nas żołnierzy.

Teraz, przebywszy pierwszą z kilku oczekujących ich przełęczy, Harpirias zrozumiał, że Metamorf miał całkowitą rację. Nawet bez dodatkowych atrakcji w rodzaju burzy, i tak na tym terenie obrona przeciw tubylcom wydawała się niepodobieństwem. Rzeczywiście, lepiej wywołać wrażenie, że przybywa się w pokojowych zamiarach i zdać się na tyle dobrej woli barbarzyńców, ile będą w stanie z siebie wykrzesać, niż przeprowadzić demonstrację siły w sytuacji, gdy żadna siła nie byłaby w stanie odeprzeć ataku znających teren wojowników.

Letnie słońce, ciepłe i jasno świecące, pochłonęło już resztki śniegu. Białe zaspy zmieniły się w bezkształtne, szare kupki, te z kolei w bystre strumyki; ogromne połacie śniegu leżące na płaskich skałach ześlizgiwały się z nich, spadały na ziemię i rozpryskiwały z cichym pacnięciem, wszędzie, pozornie znikąd, pojawiały się głębokie jeziorka, droga rozmiękła w lepkie błoto, nad którym ślizgacze unosiły się nieco wyżej niż zazwyczaj — kierowcy musieli wznieść je o dodatkowe dwie, trzy stopy, by nie wzburzyć błotnistych kałuż. Powietrze było zdumiewające, chłodne i przezroczyste; takiej krystalicznej czystości nie obserwuje się w niższych partiach gór. Niezwykle kolorowo upierzone ptaki: jaskrawoczerwone, trawiastozielone i ciemnoniebieskie pojawiły się pozornie znikąd i przecinały powietrze w liczbie przywodzącej raczej na myśl chmarę owadów. Nie sposób uwierzyć, że zaledwie przed godziną szalała tu śnieżyca.

— O! — odezwał się Korinaam. — Haigusy. Po burzy wychodzą polować na nieostrożne zwierzęta. Są dość okropne.

Harpirias powiódł wzrokiem za wyciągniętą ręką Metamorfa. Dwadzieścia, może nawet trzydzieści niewielkich zwierząt o bardzo gęstym futrze wybiegło z jam znajdujących się mniej więcej w połowie zboczy ciągnących się po obu stronach drogi. Schodziły teraz, nieprawdopodobnie zręcznie przebiegając od głazu do głazu. Futro większości z nich miało odcień czerwonawy, kilka było czarnych, wszystkie patrzyły jednak na świat wielkimi, błyszczącymi furią krwistoczerwonymi ślepiami i wszystkie uzbrojone były w trzy ostre jak igły rogi wyrastające szerokim łukiem z płaskich, wysokich czół.

Haigusy polowały w stadzie, osaczając mniejsze zwierzęta i wypędzając na otwartą przestrzeń, gdzie przebijały je rogami i błyskawicznie pożerały. Harpirias aż drgnął. Ich skuteczność i najwyraźniej nienasycony apetyt były równie godne podziwu co przerażające.

— Każdego z nas zaatakowałyby w ten sam sposób — zauważył Korinaam. — W osiem, dziesięć zdolne są pokonać nawet Skandara. Skaczą w górę jak pchły, uderzają w brzuch, obłażą człowieka niczym mrówki. Górale z wyżyny polują na nie dla futra. Przeważnie na te czarne, bo są rzadsze, a więc cenniejsze.

— Powinny być jeszcze rzadsze, jeśli one przede wszystkim są obiektem polowań.

— Czarnego haigusa wcale nie tak łatwo zabić. Są sprytniejsze i szybsze od czerwonych; to rasa wyższa pod każdym względem. Tylko najwięksi myśliwi noszą płaszcze z czarnego futra. No i taki płaszcz ma też oczywiście król Othinoru.

— Rozumiem, że i ja powinienem mieć podobny — zauważył Harpirias. — By pokazać mu, jaki jestem ważny. A jeśli już nie cały płaszcz, to przynajmniej stułę. Sam jestem dość zręcznym myśliwym i…

— Zostaw haigusy tym, którzy na nie polują, przyjacielu. Już oni dobrze wiedzą, jak się do tego zabrać. Lepiej, byś nie zbliżał się do tych wstrętnych stworzeń, niezależnie od tego, jakim wspaniałym jesteś myśliwym. Bezpieczniejszym sposobem przekonania króla Toikelli będzie zachowanie się w jego obecności z właściwą władcom dostojnością i majestatem — jakbyś był Koronalem.

— Jakbym był Koronalem — powtórzył Harpirias. — Cóż, czemu nie? Z pewnością nie przekracza to moich możliwości. W końcu miałem w rodzinie Koronala.

— Doprawdy? — spytał Metamorf, którego najwyraźniej nieszczególnie to zainteresowało.

— Prestimiona, Koronala przy wielkim Pontifeksie Konfalumie. Kiedy sam został Pontifexem, jego Koronalem był Lord Dekkeret. Od tego czasu upłynęło przeszło tysiąc lat.

— Aha — zgodził się bez oporu Korinaam. — Moja wiedza o historii waszej rasy jest nieco powierzchowna. Lecz jeśli masz w żyłach krew Koronalów, z pewnością potrafisz zachować się tak, jakbyś był jednym z nich.

— Jakbym był, zgoda. Ale nie mam zamiaru udawać Koronala.

— Nie bardzo rozumiem?

— Vroon z Departamentu Starożytności, który zlecił mi to poselstwo — nazywa się Heptil Magloir — zasugerował, że negocjacje potoczyłyby się łatwiej, gdybym powiedział wodzowi tych ludzi, że jestem Koronalem.

— Och, doprawdy? — Korinaam zachichotał. — To wcale nie taki głupi pomysł, kiedy mu się lepiej przyjrzeć. Wiesz przecież, że spodziewają się właśnie Koronala. Powiedzieli ci o tym, prawda?