— Owszem. Nie dostałem jednak instrukcji upoważniających mnie do udawania Lorda Ambinole'a. I nie mam zamiaru go udawać.
— Nawet w celu ułatwienia i przyspieszenia negocjacji?
— Nawet w tym celu — odparł ostro Harpirias. — W ogóle nie wchodzi to w rachubę.
— Doskonale, książę. — W głosie Korinaama pobrzmiewała nutka rozbawienia, być może nawet kpiny. -A więc w ogóle nie wchodzi to w rachubę. Skoro tak twierdzisz.
— Owszem, twierdzę.
Zmiennokształtny zachichotał cichutko, co strasznie zdenerwowało Harpiriasa. Od dawna nikt nie potraktował go tak z góry. Jakież to dla nich typowe, tych Metamorfów — pomyślał — tak naśmiewać się z ludzi.
Wieki minęły od czasu, gdy Piurivarzy — Metamorfowie, Zmiennokształtni — istoty o tylu nazwach ilu postaciach — zdobyli te same prawa co inne zamieszkujące Majipoor rasy, lecz jak wielu młodych arystokratów z Góry, Harpirias traktował ich z wrodzoną nieufnością. Wierzył i zapewne nie całkiem bezpodstawnie, że Zmiennokształtni, podstępni, niegodni zaufania, to rasa intrygantów, istot nieprzewidywalnych, śliskich, które nigdy nie pogodziły się z okupacją ich planety przez miliardy ludzi i stworzeń innych gatunków, przybyłych na Majipoor przed piętnastu tysiącami lat. Całe wieki temu, za rządów Pontifexa Valentine'a, Piurivarzy spróbowali wygnać “najeźdźców” lecz ich powstanie zakończyło się łatwą do przewidzenia klęską, wypracowano porozumienie między nielicznymi tubylcami i przytłaczającą większością kolonistów; porozumienie zadawalające obie strony, lecz… lecz…
Harpirias wierzył, że Metamorfom po prostu nie można ufać. Niezależnie od tego, jak wydawali się szczerzy i skłonni do pomocy, nie należało brać tego za dobrą monetę, ponieważ w ich myślach zawsze kryła się zdrada, a w słowach czaiło oszustwo. To oczywiste, że Korinaam nie widział nic złego w tym, by Harpirias udawał przed góralami Lorda Ambilone'a. Metamorf, przez naturę obdarowany możliwością przybrania każdego kształtu, jaki tylko mu się zamarzył, nie miałby żadnego problemu z tego rodzaju łatwą, choć z gruntu niemoralną maskaradą.
Karawana parła przed siebie. Z opanowanego przez haigusy szczytu przełęczy zjechała w dolinę. Minęło południe, pogoda była piękna, powietrze czyste; jechali pod bezchmurnym, rozświetlonym promieniami słońca niebem. Po burzy, która przetoczyła się nad nimi, nie było już niemal żadnego śladu. Wiatr ustał, słońce jasno świeciło, po padającym tak gwałtownie śniegu pozostały tylko niknące błyskawicznie czarne plamy wilgoci.
Przed nimi, daleko, czarnosina na tle niebieskiego nieba, stała ogromna, trójkątna góra przypominająca ząb giganta. Po obu stronach drogi wznosiły się kamieniste wzgórza o ostrych konturach, pokryte wyłącznie rzadkimi zagajnikami niskich krzaczastych drzewek i kępami niebieskawej trawy. Od czasu do czasu Korinaam wskazywał zwierzęta: wspaniałe białe stitmoje stojące na krawędzi głębokiej szczeliny, stado wdzięcznych mazigotivelów, przeskakujących od jednej kępy trawy do drugiej w poszukiwaniu pożywienia, bystrookiego górskiego jastrzębia zataczającego ciasne kręgi wysoko na niebie.
Harpirias miał wrażenie, że wyżyna to miejsce stale i cierpliwie oczekujące na jakieś wielkie wydarzenie. Cisza, niezmierzona przestrzeń, przezroczyste, wręcz jaskrawe powietrze, skały i rośliny nie spotykanych nigdzie indziej kształtów, niemal całkowity brak ludzi — wszystko to tylko podkreślało i potęgowało wrażenie, które na pierwszy rzut oka miejsce to wywierało, budziło zachwyt i trwogę. Mimo gniewu i splotu nieszczęśliwych wypadków, który go tu przywiódł, Harpirias nie potrafił wzbudzić w sobie żalu, że trafił w góry. Nie wątpił też, że nie zapomni ich wspaniałości, choćby przyszło mu żyć tysiąc lat.
O tej porze roku i na tej szerokości geograficznej słońce pozostawało na niebie do późnych godzin nocnych. Dzień nie chciał się skończyć, Korinaam niezmordowanie parł przed siebie, jakby zamierzał jechać tak do północy, a może jeszcze dłużej. Gdy jednak Harpirias poczuł właśnie pierwsze ukłucie głodu, Korinaam poprosił go o wydanie rozkazu skrętu w lewo, w jedną z bocznych dolinek.
— Górale z wyżyny mają tam swój obóz — wyjaśnił. — Spędzają w nim całe lato. Widzisz, książę, czarny dym z ogniska, prawda? Sprzedadzą nam mięso na kolację.
Tubylcy wylegli im na powitanie, nim jeszcze karawana miała szansę zbliżyć się do ich obozowiska. Najwyraźniej znali Korinaama i handlowali z nim wielokrotnie, powitali go bowiem serdecznie, wymieniając kwieciste komplementy w szorstkim, przypominającym raczej szczekanie dialekcie, z którego Harpirias rozumiał wyłącznie pojedyncze słowa.
Było to jego pierwsze spotkanie z nomadami z wyżyny. Spodziewał się spotkać raczej zwierzęta w kształcie ludzi niż ludzi i rzeczywiście — górale nosili niedbale pozszywane i w dodatku niezbyt pięknie pachnące skóry, najwyraźniej także żaden z nich ostatnio się nie kąpał; nawet na pierwszy rzut oka nikt nie pomyliłby ich z mieszkańcami Ni-moya. Po bliższym przyjrzeniu się im Harpirias dostrzegł jednak, że są znacznie mniej dzicy, niż mogłoby się wydawać. W rzeczywistości byli to po prostu zdrowi, energiczni, żywotni, całkiem inteligentni ludzie o błyszczących, bystrych oczach, uśmiechający się chętnie i często — tak naprawdę nie mieli w sobie nic prymitywnego, obcego. Gdyby ich wykąpać, ostrzyc i odpowiednio ubrać, nie rzucaliby się w oczy na ulicy Ni-moya. Skandarzy, potężni, czwororęcy, z ciałami pokrytymi szorstkim futrem, wydawali się znacznie bardziej barbarzyńscy i dzicy.
Mieszkańcy obozu tłoczyli się ze śmiechem przy ślizgaczach, ofiarując na sprzedaż kościane drobiazgi i prymitywne skórzane sandały. Harpirias kupił nawet to i owo — na pamiątkę z podróży. Niektórzy, mówiący nieco zrozumiałej, bombardowali go pytaniami o Ni-moya i inne zakątki Zimroelu, a kiedy powiedział im, że pochodzi z Góry Zamkowej i że w mieście przebywa od niedawna, ożywili się jeszcze bardziej. Zaczęli go wypytywać, czy to prawda, że pałac Koronala ma czterdzieści tysięcy sal, chcieli wiedzieć jakim człowiekiem jest Lord Ambinole i czy ich nieoczekiwany gość sam mieszka w zamku z mnóstwem służby. Potem zapragnęli dowiedzieć się wszystkiego o najwyższym władcy, Pontifeksie Taghinie Gawadzie, postaci jeszcze bardziej dla nich tajemniczej, nigdy bowiem Pontifex nie opuszczał swej siedziby w podziemnym Labiryncie na Alhanroelu. Pytali, czy rzeczywiście istnieje, czy może jest wyłącznie postacią mityczną, a jeśli istnieje, to czemu nie wybrał na Koronala swego syna zamiast nie spokrewnionego z nim Ambinole'a? I w ogóle dlaczego świat ma dwóch władców, młodszego i starszego, zamiast jednego?
Oczywiście, byli to ludzie prości, lecz — choć przyzwyczajeni do surowego życia — znali też luksusy miasta. Wielu z nich więcej niż raz schodziło w cywilizowane regiony Zimroelu, kilku najwyraźniej przez dłuższy czas żyło w tym czy innym mieście. Odrzucili jednak ten styl życia — po prostu woleli góry. Mimo wszystko nie odcięli się całkiem od wielkiego świata, którego wysunięty najbardziej na północ kraniec przyszło im zamieszkiwać. Owszem, okazali się prości, nieskomplikowani, ale trudno byłoby nazwać ich dzikusami.
— Jeszcze poznacie prawdziwych dzikusów — rzucił Korinaam. — Tylko zaczekajcie, aż dotrzemy do Othinoru.
5
Tego wieczoru kolacja Harpiriasa składała się z kawałków smażonego na węglach mięsa jakiegoś nie znanego mu zwierzęcia i kilku kufli cienkiego, kwaśnego, zielonego piwa, które wydawało się słabe, ale wcale takie nie było. Słońce wisiało nad krawędzią uskoku do późnej nocy, a kiedy wreszcie się za nią skryło, niebo pozostało przedziwnie jasne. Harpirias spał w ślizgaczu, a właściwie leżał w nim, przewracając się z boku na bok; przysypiał, śnił koszmary i budził się, wreszcie rankiem wstał, czując w ustach kwaśny smak. No i oczywiście głowa pulsowała mu tępym bólem.