Выбрать главу

Wkrótce karawana ruszyła równiną na północ. Dzień był pogodny i zimny, nic nie zwiastowało kolejnej zamieci, tylko krajobraz stawał się coraz surowszy. Teren wznosił się z każdą milą, niezbyt gwałtownie wprawdzie, lecz wyraźnie i gdy Harpirias odwracał się, widział leżącą w dole drogę, którą dopiero co przebyli.

Na tej wysokości nawet w południe było chłodno. Nie rosły tu już drzewa, praktycznie nic tu już nie rosło, z wyjątkiem kilku krzaczków niemal całkowicie pozbawionych liści i rozsianych z rzadka kępek niskiej trawy. Nie brakowało tylko nagich skalistych wzgórz pokrytych skorupą starego, szarego lodu, na którym leżała cienka warstwa śnieżnego puchu — pozostałość po wczorajszej burzy, zaledwie nadtopiona. Na horyzoncie czarne dymy kilku ognisk świadczyły, że znajdują się tu także inne obozowiska górali z wyżyny, samych górali już jednak nie spotkali.

Znaleźli się w końcu u stóp trójkątnej góry, którą widzieli przed sobą od czasu, kiedy zjechali z przełęczy. Była to Elminan, Siostra Wierna. Dopiero teraz Harpirias zdał sobie sprawę z jej prawdziwych rozmiarów, dopiero teraz zobaczył, że tkwi ona w ziemi jak gigantyczny znak zapytania, bezlitosna niczym problem, którego nie sposób rozwiązać.

— Nie da się jej sforsować — oznajmił Korinaam. -To znaczy, można wspiąć się na nią od tej strony, z przeciwnej nie ma jednak zejścia. Możemy tylko objechać ją dookoła.

Tak też uczynili. Zabrało im to ładnych kilka dni; a była to podróż po ziemi surowej, odpychającej, podróż trudna ze względu na ciągnące się całymi milami, twarde jak skała lodowe grzbiety.

W krainie tej grasowały dzikie, wygłodzone zwierzęta, polujące, by przeżyć. Pewnego ranka stado dziesięciu lub dwunastu potężnych bestii, większych nawet od Skandara, podeszło do ich ślizgacza. Stworzenia otoczyły pojazd i zaczęły nim energicznie potrząsać, jakby spodziewały się, że jeśli go przewrócą, zdołają się do łupu dobrać od spodu. Harpirias słyszał huk, to jedno z nich waliło pięścią w dach niczym ogromnym młotem.

— Khulpoiny — oznajmił Korinaam. — Obrzydliwe potwory. Harpirias zdjął miotacz ze stelaża.

— Strzelę w powietrze — powiedział. — Może to je wystraszy?

— Bez sensu. One się niczego nie boją. Dajcie mi miotacz. Niechętnie, z wahaniem, Harpirias oddał broń Metamorfowi. Ten uchylił lekko właz i wystawił przezeń szeroką lufę. Błysnęły dzikie ślepia, wyszczerzony pysk, kły jak pożółkłe ostrza sierpów. Korinaam wycelował spokojnie i strzelił. Rozległ się przeraźliwy ryk bólu i khulpoin odskoczył od ślizgacza; z dziury w tułowiu, przy łapie, tryskała obficie fioletowa krew.

— Zraniłeś go tylko. — W głosie Harpiriasa brzmiała pogarda.

— No właśnie. Jak najwięcej krwi, o to chodzi. Patrzcie, co się będzie działo.

Ranny, ryczący khulpoin uciekał pochylony, przeskakiwał lodowe grzbiety, zataczał się, pozostawiał na ziemi ślad fioletowej krwi i gryzł krwawiącą ranę. Jego towarzysze natychmiast zaprzestali ataku i rzucili się za nim w pościg. Dognali go po stu jardach, otoczyli i powalili ciosami łap, niektórzy skakali po zwalonym cielsku. Nawet z tej odległości pomruki zadowolenia rozbrzmiewały wewnątrz pojazdu ze zdumiewającą siłą.

— Nie będziemy przeszkadzać im w posiłku — stwierdził Korinaam i ruszył pełnym gazem. Harpirias obejrzał się za siebie tylko raz; to, co zobaczył, przyprawiło go o drżenie.

Jeszcze jeden dzień i jedna noc. I jeszcze jeden dzień. I jeszcze jedna noc… a przez cały ten czas fioletowa Elminan zagradzała im drogę niczym pełen pogardy strażnik; wreszcie dotarli do zachodniego zbocza i zaczęli ją okrążać. Zabrało im to kolejne półtora dnia, lecz nareszcie Harpirias mógł spojrzeć na północne zbocze, przerażającą, pionową skałę nie przerwaną szczeliną lub półką aż do samego wierzchołka, przy ziemi zaś kończącą się piargiem potężnych głazów. Oczywiście z tej góry nie dałoby się zejść, można ją było jedynie okrążyć.

Znaleźli się teraz w krainie nagiej i suchej niczym pustynia. Podczas przeprawy kilkakrotnie widzieli, jak z czystego nieba bez ostrzeżenia i najwyraźniej w zupełnie przypadkowych miejscach waliły w ziemię błyskawice niczym pięści gniewnych bogów, odbijając się od niej iskrami jaskrawego ognia. Miejsce to chyba przygnębiało nawet Korinaama. Przebyli je najszybciej, jak mogli.

Widzieli już na horyzoncie ostatnie z dziewięciu wielkich masywów wyżyny. Dwa — Thail i Samarii, Siostry Mądra i Okrutna — leżały na wschodzie, na zachodzie zaś, tak daleko, że wyglądała jak czarna kropka na niebie, stała Kantaviroka o trzech szczytach, Siostra Najstarsza. Korinaam prowadził ich jednak prosto na północ, zawsze na północ, za ostatnie obozowisko górali, za granicę poznanej ziemi, głęboko w lodową pustkę wiecznej zimy, cichą jakby związaną uroczystą przysięgą milczenia. Harpirias miał wrażenie, że wkrótce znajdą się na dachu świata.

Czy w całej historii Majipooru ktoś tu kiedykolwiek dotarł? Ależ tak, oczywiście, Korinaam najwyraźniej znał drogę i dobrze wiedział, dokąd ich prowadzi. Niemniej jednak miejsce to sprawiało na Harpiriasie wrażenie dziewiczego, nieznanego i nieskalanego. Znajome miasta Majipooru, które pozostawił za sobą, grzejące się w ciepłych, przyjaznych promieniach letniego słońca, przestały już być dla niego rzeczywistością, zmieniając się w sen, w mit, wyrosły na żyznej glebie wyobraźni, lecz nie mający najprawdopodobniej żadnego odpowiednika w prawdziwym świecie. Niewyobrażalnie gigantyczna planeta, rozciągająca się z miejsca, gdzie stał, aż do bieguna południowego, była dla Harpiriasa trochę nierealna. Realne było tylko to, co go otaczało: surowy świat lodów, mgły, błyszczących skał. Czy ta jego podróż skończy się kiedykolwiek? Nie, nie, nie — los skazał go na to, by wędrował po kres swych dni, zagłębiając się nieustannie w jednostajny, biały świat, wiedziony niezmiennie przez zagadkowego, ponurego Metamorfa. I tak aż do kresu przestrzeni i czasu.

Lecz każda podróż kiedyś się kończy. Nawet ta.

Pewnego ranka Korinaam wskazał ciemną linię, ciągnącą się na horyzoncie ze wschodu na zachód, pionową skalną ścianę stukrotnie wyższą od dorosłego mężczyzny, nieprzerwaną, broniącą im dalszej drogi.

— Królestwo Othinoru — oznajmił. Zaskoczony Harpirias rozejrzał się dookoła.

— Gdzie?

— Za tym łańcuchem.

— Przecież tu nie ma żadnego przejścia!

— Ależ jest, książę. Jedno. Tylko jedno.

I rzeczywiście, istniało, wbijało się klinem w skalną ścianę, niewiele węższe od ślizgacza. Znalezienie go zajęło Korinaamowi dwa dni, podczas których Harpirias kilkakrotnie utwierdzał się w przekonaniu, że Zmiennokształtny tak naprawdę nie ma pojęcia, gdzie powinien szukać; w końcu jednak na nie trafił. Metamorf zatrzymał pojazd, otworzył właz, gestem polecił Harpiriasowi wysiąść.

— Możemy tam udać się tylko pieszo — oznajmił. — Nie ma innej możliwości. Idźcie za mną.

Harpiriasowi nie podobało się, że musi zostawić ślizgacze, ale najwyraźniej nie było innej możliwości; pojazdy po prostu nie zmieściłyby się w szczelinie. Ustawił żołnierzy w dwuszereg, z największymi i najgroźniej wyglądającymi Skandarami z przodu, wraz z Korinaamem zajął pozycję na czele kolumny… i tak wkroczyli do królestwa Othinoru.

Znaleźli się w tajemnym świecie niezwykłej, nieludzkiej urody.

Wysoka, skalna, ukoronowana czapą śniegu palisada, kryjąca to miejsce przed ciekawością obcych, biegła w prawo i w lewo, wyginając się łukiem sugerującym, że tworzy okrąg zamykający się gdzieś niedaleko stąd, na północy. Za nią znajdowała się eliptycznego kształtu równina, całkowicie zamknięta skalną ścianą, pokryta błyszczącym w świetle słońca polem śniegu, a naprzeciw “wejścia”, przytulone do skał, stało lodowe miasto: skupisko przysadzistych, dwu-, a nawet trzykondygnacyjnych budynków zbudowanych z bloków lodu obrobionych z imponującą precyzją i rzeźbionych w fantazyjne parapety i wieżyczki. Od stykających się lodowych płaszczyzn odbijały się promienie słońca, sprawiając wrażenie, jakby w powietrzu unosiły się roje diamentów.