Robert Sheckley
Góra bez imienia
Gdy Morrison opuszczał namiot dowództwa, Dengue, obserwator, spał z otwartymi ustami, rozciągnięty w płóciennym fotelu. Morrison nie zadał sobie trudu, by go obudzić. Miał wystarczająco dużo własnych zmartwień.
Musiał przyjąć delegację tubylców. Byli to ci sami idioci, którzy walili w bębny na otaczających obóz urwiskach skalnych. Potem zaś miał nadzorować zniszczenie Góry Bez Imienia. W tej chwili był tam już jego zastępca, Ed Lerner. Jednak wcześniej Morrison zamierzał jeszcze zająć się wypadkiem, który ostatnio miał miejsce.
Gdy przemierzał obóz roboczy, mijało właśnie południe; korzystając z przerwy na lunch, robotnicy jedli kanapki i popijali kawę, oparci o swe olbrzymie maszyny. Wyglądało to w miarę normalnie, jednak Morrison już dostatecznie długo był szefem robót przy rekonstrukcji planet, by umieć rozpoznać niepokojące oznaki. Nikt nie chwytał go za rękawy, nikt nie próbował zagadywać. Siedzieli po prostu na zapylonej powierzchni planety, w cieniu swoich wielkich maszyn, jakby spodziewali się kolejnego incydentu.
Tym razem zniszczeniu uległ duży niwelator terenu firmy Owen. Stał teraz przekrzywiony na złamanej osi, tam, gdzie pozostawiła go brygada awaryjna. W szoferce siedziało dwóch kierowców, czekając na Morrisona.
— Jak to się stało? — spytał podchodząc do nich.
— Nie mam pojęcia — odparł główny kierowca, ścierając z powiek kropelki potu. — Miałem wrażenie, jakby droga umknęła nam spod kół. Tak jakby nagle obróciła się na bok.
Morrison chrząknął i kopnął w olbrzymie przednie koło niwelatora. Ta maszyna była tak skonstruowana, że mogłaby spaść z sześciu metrów na litą skałę i wyjść z tego bez najmniejszego zadrapania. Niwelatory Owena należały do najodporniejszych maszyn, jakie kiedykolwiek zbudowano.
A teraz już pięć z tych, które mu przydzielono, było niesprawnych.
— Nic w tej robocie nie może iść normalnie — oznajmił kierowca-pomocnik, tak jakby to wszystko wyjaśniało.
— Stajecie się kompletnie beztroscy — powiedział strofująco Morrison. — Nie możecie tutaj kierować tym sprzętem tak, jak na Ziemi. Z jaką prędkością jechaliście?
— Piętnaście kilometrów na godzinę — odpowiedział główny kierowca.
— I ja mam w to uwierzyć? — spytał z przekąsem Morrison.
— Ależ to prawda! Droga przed nami tak jakby opadła…
— Taaa… — skonstatował dyrektor. — Kiedy wreszcie dotrze do waszych pustych czaszek, chłopaki, że nie jesteście na autostradzie do Indianapolis? Obcinam wam po pół dniówki.
Odwrócił się i poszedł w swoją stronę. Na pewno byli teraz na niego wściekli. Ale to dobrze, bo uczucie irytacji powinno odwrócić ich uwagę od tego, co działo się na planecie.
Właśnie ruszał w stronę Góry Bez Imienia, gdy radiooperator wychylił się ze swojego baraku i zawołał:
— To do ciebie, Morrie! Ziemia.
Morrison wziął słuchawkę. Mimo pełnego wzmocnienia ledwie był w stanie rozpoznać głos pana Shotwella, prezesa rady nadzorczej koncernu Stal Pozaziemska. Shotwell pytał:
— Co was wstrzymuje?
— Wypadki — odrzekł Morrison.
— Kolejne wypadki?
— Obawiam się, że tak, sir.
W słuchawce przez chwilę panowała cisza. W końcu Shotwell zadał pytanie:
— Ale dlaczego, Morrison? To przecież jedna z najłatwiejszych planet w naszym wykazie robót. Czy nie jest tak?
— Tak, sir — potwierdził bezwiednie Morrison. — Mieliśmy tu jednak serię pechowych wydarzeń. Ale poradzimy sobie.
— Mam nadzieję — stwierdził Shotwell. — Chciałbym mieć pewność, że tak będzie. Siedzicie tam już prawie miesiąc i nie zbudowaliście jeszcze żadnego miasta, kosmoportu ani nawet autostrady! Pojawiły się już pierwsze ogłoszenia i reklamy.
Ludzie pytają nas o szczegóły. Wielu chce się osiedlić na tej planecie, Morrison! Przedsiębiorstwa komercyjne i usługowe chcą tam założyć swoje przedstawicielstwa.
— Wiem o tym, sir.
— Z pewnością. Jednak do tego potrzebna jest zagospodarowana planeta, osadnicy zaś domagają się ustalenia definitywnej daty przeprowadzki. Jeśli my nie będziemy w stanie tego zrobić, uczyni to General Construction albo koncern Ziemia-Mars, albo Johnson i Hearn. Planety nie są aż tak rzadkim towarem. Rozumie pan to, prawda?
Od czasu gdy zaczęły się wypadki, nastrój Morrisona był mocno zwarzony. Teraz nagle eksplodował:
— Czego, do diabła, pan chce ode mnie?! — krzyknął. — Czy uważa pan, że coś zmyślam?! Może pan wziąć ten swój zawszony kontrakt i wsadzić go…
— No, dobrze już, dobrze — powiedział pośpiesznie pan Shotwell. — Nie miałem na myśli nic osobistego, Morrison. Wierzymy, wiemy, że jest pan najlepszy w dziedzinie konstrukcji planetarnych. Jednak akcjonariusze…
— Zrobię, co w mojej mocy — odpowiedział Morrison i odłożył słuchawkę.
— Ostro, ostro — wymamrotał radiooperator. — A może akcjonariusze zechcieliby zjawić się tutaj ze swoimi malutkimi szpadelkami?
— Zapomnij o tym — odrzekł Morrison i wybiegł z baraku.
Lerner czekał na niego w Punkcie Kontrolnym Able, patrząc ponuro na masyw góry. Była wyższa niż ziemski Mount Everest, a śnieg w wyższych partiach zbocza połyskiwał różowawo, odbijając przedwieczorne światło słońca. Ta góra nigdy nie została nazwana.
— Czy założyliście już wszystkie ładunki? — zapytał Morrison.
— To potrwa jeszcze kilka godzin — odrzekł z wahaniem Lerner, niewysoki, ostrożny, siwiejący człowiek. Oprócz tego, że pełnił funkcję zastępcy Morrisona, zajmował się też amatorsko ekologią. — To najwyższa góra na planecie — dodał. — Czy nie mógłbyś jej zachować?
— Nie ma takiej możliwości. To miejsce ma kluczowe znaczenie. Właśnie tutaj ma powstać port oceaniczny.
Lerner skinął głową i obrzucił górę wzrokiem pełnym żalu.
— Naprawdę szkoda — powiedział. — Nikt nigdy jeszcze się na nią nie wspinał.
Morrison odwrócił się gwałtownie i utkwił pełen wściekłości wzrok w swoim zastępcy.
— Posłuchaj, Lerner — powiedział. — Zdaję sobie sprawę z tego, że nikt jeszcze nie wspinał się na tę górę. Uświadamiam sobie, że zniszczenie jej będzie miało wymowę symboliczną. Jednak wiesz równie dobrze jak ja, że to jest nieuniknione. Po co w takim razie rozdzierać szaty?
— Nie zamierzałem…
— Moja praca nie polega na podziwianiu krajobrazów. Nienawidzę naturalnych krajobrazów. Moja robota to przekształcenie tego miejsca tak, by spełniało specyficzne wymagania ludzkich istot.
— Jesteś dość nerwowy — zauważył Lerner.
— Po prostu skończ z tymi chytrymi wycieczkami pod moim adresem.
— W porządku.
Morrison wytarł spocone dłonie w nogawkę spodni. Uśmiechnął się nieśmiało, przepraszająco, po czym powiedział:
— Wracajmy do obozu, żeby sprawdzić, co zamierza zrobić ten cholerny Dengue.
Odwrócili się na pięcie i odeszli. Lerner, rzuciwszy okiem wstecz, zobaczył czerwonawy kontur Góry Bez Imienia, odcinający się wyraźnie na tle nieboskłonu.
Sama planeta również pozbawiona była nazwy. Niewielka społeczność tubylców nazywała ją Umgcza lub Ongdża, ale nie miało to specjalnego znaczenia. Planeta miała pozostać bezimienna, dopóki specjaliści od reklamy z koncernu Stal Pozaziemska nie wynajdą dla niej oficjalnego miana. Powinno ono usatysfakcjonować pod względem semantycznym parę milionów potencjalnych osadników z zatłoczonych planet wewnętrznych. Do tego czasu zaś określano ją prowizorycznie jako Zlecenie 35. Na razie znajdowało się tu parę tysięcy wyposażonych w maszyny ludzi, którzy na rozkaz Morrisona mogli zdmuchiwać z jej powierzchni masywy górskie, tworzyć w ich miejscu równiny, przenosić całe potężne lasy, zmieniać bieg rzek, roztapiać czapy lodowe wokół biegunów, kształtować kontynenty, żłobić dna nie istniejących jeszcze mórz, jednym słowem czynić wszystko, by Zlecenie 35 stało się kolejnym przytulnym domem, spełniającym wymogi cywilizacji technologicznej stworzonej przez gatunek Homo sapiens.