Выбрать главу

A jaką fetę urządzali, gdy im się to wreszcie udawało! Za jakich uważali się bohaterów!

— Powiedz im, żeby zabierali się stąd w diabły — rzekł Morrison. — Powiedz, że jeśli zbliżą się do obozu, będą mogli zobaczyć trochę magii, która naprawdę działa.

— Obiecują nam wielkie kłopoty w pięciu nadprzyrodzonych dziedzinach! — krzyknął za nim tłumacz.

— Wykorzystaj to w swoim doktoracie! — odpowiedział dyrektor, a tłumacz uśmiechnął się z rozbawieniem.

Późnym popołudniem nadeszła pora zniszczenia Góry Bez Imienia. Lerner udał się tam na ostatnią inspekcję. Dengue, przynajmniej raz naprawdę pełniąc funkcję obserwatora, przeszedł po linii okopów, notując diagram rozkładu ładunków wybuchowych. Saperzy skulili się w schronach. Morrison poszedł do Punktu Kontrolnego Able.

Szefowie poszczególnych sekcji, jeden za drugim, meldowali gotowość swoich ludzi. Sekcja meteo podała najnowsze dane dotyczące pogody, stwierdzając, iż warunki do przeprowadzenia operacji są pomyślne. Fotograf zrobił ostatnie zdjęcia góry w całości.

— Zarządzam gotowość! — ogłosił Morrison przez radio, po czym usunął bezpieczniki z głównego detonatora.

— Spójrz na niebo — wymamrotał Lerner.

Morrison podniósł wzrok. Słońce miało właśnie skryć się za horyzontem i od zachodu nadeszły chmury, zakrywając niebo koloru ochry. Nad obozem zaległa cisza, nawet bębny na pobliskich wzgórzach milczały.

— Dziesięć sekund… pięć, cztery, trzy, dwa, jeden… — już! — wykrzyknął Morrison, po czym wcisnął guzik detonatora. W tej samej chwili poczuł silny powiew na policzku.

Na moment przed rozpadnięciem się góry Morrison zacisnął paznokcie na guziku, chcąc jakby instynktownie powstrzymać to, co nieuniknione, ponieważ jeszcze zanim usłyszał krzyki swoich ludzi, wiedział, że eksplozja przebiegła źle, że wszystko poszło fatalnie.

Już po wszystkim, gdy ranni zostali przeniesieni do szpitala, a zabici pochowani, siedząc samotnie w namiocie Morrison podjął próbę zrekonstruowania całego wydarzenia. Był to, naturalnie, nieszczęśliwy zbieg okoliczności: nagła zmiana kierunku wiatru, nieoczekiwania kruchość warstwy skalnej położonej tuż pod powierzchnią, awaria specjalnych warstw tłumiących eksplozję, a także zatrącająca o kryminał głupota, polegająca na umieszczeniu dwóch ładunków wybuchowych tam, gdzie mogły wyrządzić największe szkody.

Oto kolejne wydarzenie z serii wypadków całkowicie nieprawdopodobnych z punktu widzenia statystyki, powiedział sam do siebie, po czym nagle wyprostował się w fotelu.

Po raz pierwszy przyszło mu do głowy, że ktoś lub coś może pomagać przypadkowi.

Oczywisty absurd! Jednak rekonstrukcja planet była delikatną i niebezpieczną robotą, polegającą na żonglowaniu potężnymi siłami. Wypadki były przy tym nieuniknione, jeśli zaś ktoś im pomagał, mogły przybrać wymiar katastrofalny.

Wstał i nerwowym krokiem zaczął przemierzać bardzo ograniczoną przestrzeń swojego namiotu. Dengue wydawał się podejrzanym numer jeden. Współzawodnictwo między przedsiębiorstwami rozgorzało ostatnio z wielką siłą. Gdyby koncern Stal Pozaziemska okazał indolencję, beztroskę i bezradność wobec nieszczęśliwych wypadków, mógłby stracić koncesję, oczywiście z korzyścią dla przedsiębiorstwa Dengue’a i dla niego samego.

Wydawało się to jednak zbyt naciągane. Odpowiedzialny za to mógł być również każdy inny człowiek z obozu.

Ten mały Lerner także mógł mieć swoje motywy. Morrison stwierdził, że naprawdę nie może nikomu ufać. Być może powinien wziąć pod uwagę nawet tubylców i ich magię, polegającą, o ile się orientował, na nieświadomej manipulacji siłami psi.

Wyszedł do przedsionka i ogarnął wzrokiem dziesiątki namiotów, składających się na miasteczko jego robotników.

Którego z nich miał winić? W jaki sposób mógł ustalić odpowiedzialnych?

Z otaczających obóz wzgórz dobiegał go słaby, nieregularny rytm bębnów, należących do poprzednich właścicieli planety. Wprost przed nim widniał zaś wciąż wyszczerbiony, poważnie zniszczony kontur Góry Bez Imienia o zboczach wymiecionych lawinami.

Morrison nie spał dobrze tej nocy.

Następnego dnia praca szła normalnie. Wielkie ciężarówki transportowe, wypełnione chemikaliami do osuszania pobliskich bagien, ustawiły się jedna za drugą. Przyjechał także Dengue, ubrany w oficjalny strój urzędnika: spodnie koloru khaki i różową koszulkę.

— Halo, szefie! — zawołał. — Myślę, że wybiorę się z nimi, jeśli nie masz nic przeciwko temu.

— Jasne, że nie — odpowiedział Morrison, sprawdzając jeszcze raz trasę, którą mieli poruszać się przez bagna.

— Dzięki. Lubię operacje tego rodzaju — oznajmił Dengue, wskakując do pierwszego buldożera na miejsce obok pilota. — Powodują one, iż czuję dumę z faktu, że jestem człowiekiem.

Osuszamy setki kilometrów kwadratowych dzikich, bezużytecznych bagnisk, by żyzne pola złociły się pszenicą tam, gdzie niegdyś kwitło tylko sitowie.

— Masz mapę? — spytał Morrison Rivierę, towarzyszącego mu brygadzistę.

— Oto ona — rzekł Lerner, podając mapę Rivierze.

— Taak… — dumał na głos Dengue. — Bagna zostaną osuszone, by stać się żyznymi pszenicznymi polami. Oto cud nauki… A przy tym jaka niespodzianka dla mieszkańców bagien! Wyobraźcie sobie konsternację kilkuset gatunków ryb, gadów, ptactwa wodnego i pozostałych zadomowionych na mokradłach istot, gdy okaże się, że ich wodny raj nagle stężał nad grzbietami! I to dosłownie stężał; co za pech! Ale, oczywiście, będą stanowić znakomity nawóz dla przyszłych upraw pszenicy…

— Dobra, zabierajcie się już! — krzyknął Morrison. Dengue pomachał radośnie i konwój ruszył w drogę. Riviera wspiął się do szoferki ciężarówki. Flynn, główny brygadzista, przejeżdżał obok swoim dżipem.

— Poczekaj chwilę! — zawołał Morrison. Podszedł do dżipa. — Chcę, żebyś uważał na Dengue’a — powiedział.

Flynn zrobił zakłopotaną minę.

— Chce pan, żebym miał go na oku? — spytał.

— Otóż to — odparł Morrison, niespokojnie zacierając ręce. — Rozumiesz, nie oskarżam nikogo, ale mieliśmy podczas tej roboty zbyt wiele wypadków. Jeśli ktoś chciał, żeby nasza sytuacja wyglądała kiepsko…

Na twarzy Flynna pojawił się drapieżny uśmieszek.

— Będę go obserwował, szefie — obiecał. — Niech pan się nie obawia o tę operację. Być może dołączy do swoich rybek na pszenicznych polach.

— Żadnych takich — ostrzegł Morrison.

— Oczywiście, że nie. Rozumiem pana doskonale, szefie.

Główny brygadzista wskoczył do swojego dżipa, który z rykiem silnika popędził na przód konwoju. Jeszcze przez pół godziny nieprzerwana procesja ciężarówek wzbijała tumany pyłu, zanim ostatnia z nich zniknęła w perspektywie. Morrison powrócił do swojego namiotu, by wypełnić raporty dotyczące postępu robót.

Po jakimś czasie odkrył jednak, że bez przerwy obserwuje odbiornik radiowy, czekając na raport Flynna. Gdyby tylko Dengue chciał zrobić cokolwiek! Nic wielkiego, tylko tyle, by udowodnić, że to jego sprawka. Wtedy on, Morrison, miałby pełne prawo rozedrzeć go na strzępy kawałek po kawałku.

Minęły dwie godziny, zanim radio się odezwało, i Morrison stłukł sobie kolano, pędząc w kierunku odbiornika.