— Tu Riviera — usłyszał. — Mamy kłopoty, panie Morrison!
— Mów!
— Przedni buldożer najwyraźniej musiał zejść z kursu. Proszę mnie nie pytać, jak to się stało. Sądziłem, że pilot wie, dokąd jedziemy… Ale drogo za to zapłacił.
— No już, gadaj, co się wydarzyło! — wrzasnął Morrison.
— Musieliśmy chyba jechać po cienkiej skorupie stałego gruntu. Gdy tylko cały konwój znalazł się na niej, jej powierzchnia pękła. Pod spodem był muł przesycony wodą. Zostało nam tylko sześć ciężarówek, resztę straciliśmy.
— A Flynn?
— Dzięki pontonom wyłowiliśmy wielu ludzi, ale Flynna nie udało się uratować.
— W porządku… — powiedział z trudem Morrison. — W porządku… Nie ruszajcie się stamtąd. Wyślę po was amfibie. Słuchaj, i jeszcze jedno… Nie wypuszczajcie z łap Dengue’a.
— To będzie trochę trudne — oznajmił Riviera.
— Dlaczego?
— No cóż, wie pan, on był w przednim buldożerze… Nie miał najmniejszej szansy.
Poniesione straty tak rozwścieczyły ludzi z obozu, że na gwałt potrzebowali czegoś namacalnego, na czym mogliby wyładować swoją złość. Pobili piekarza, bo upieczony przez niego chleb smakował jakoś dziwnie, i niemal zlinczowali specjalistę od dystrybucji wody, ponieważ znaleziono go w pobliżu wielkich maszyn, gdzie oficjalnie nie powinien mieć żadnego interesu. Nie usatysfakcjonowało ich to jednak i zaczęli pożądliwie spoglądać w stronę wioski tubylców.
Dzikusy z epoki kamienia łupanego zbudowały na zboczu urwiska nową osadę w pobliżu obozu ludzi; była to wioska jasnowidzów i czarowników, zebranych do kupy, żeby rzucać przekleństwa na przybyłe z niebios demony. Dzień i noc waliły tam bębny i robotnicy zaczęli rozważać możliwość przegonienia ich stamtąd, po to tylko, żeby to towarzystwo jakoś uciszyć.
Morrison ponaglał swoich ludzi do dalszej pracy. Zbudowali drogi dojazdowe, których nawierzchnia w ciągu tygodnia popękała tak, że nie nadawały się do użytku. Żywność psuła się w zastraszającym tempie, ale nikt nie kwapił się nawet ruszyć naturalnych produktów z tej planety. Podczas burzy piorun uderzył w generator, kompletnie ignorując odgromniki, które Lerner osobiście zainstalował. Pożar ogarnął połowę obozu, a gdy drużyna strażacka wybrała się po wodę, odkryła, że najbliższe strumienie w tajemniczy sposób zmieniły bieg.
Podjęto kolejną próbę wysadzenia w powietrze Góry Bez Imienia, jednak w jej następstwie doszło jedynie do strącenia kilku fantazyjnych skalnych osuwisk. Później zaś okazało się, że pięciu ludzi właśnie wtedy urządziło sobie nielegalny piknik, popijając piwo na pobliskim stoku; zostali przywaleni przez spadające skały. Po tym wypadku saperzy stanowczo odmówili podkładania kolejnych ładunków pod górę.
Ziemskie biuro przedsiębiorstwa po raz kolejny nawiązało kontakt z Morrisonem.
— A właściwie, dokładnie rzecz biorąc, co idzie nie tak, jak powinno? — spytał pan Shotwell.
— Powiedziałem już panu, że nie mam pojęcia.
Po chwili milczenia Shotwell spytał cicho:
— Czy istnieje jakaś możliwość, że to sabotaż?
— Przypuszczam, że tak — odrzekł Morrison. — To wszystko nie może mieć wyłącznie naturalnych przyczyn. Jeśli ktoś miał taki zamiar, mógł wyrządzić duże szkody — na przykład manipulując ładunkami wybuchowymi, lub zakładając po partacku piorunochrony…
— Czy podejrzewa pan kogoś?
— Mam tutaj ponad pięć tysięcy ludzi — odpowiedział powoli Morrison.
— Wiem o tym. Teraz proszę słuchać uważnie. Rada dyrektorów przedsiębiorstwa podjęła uchwałę, by przyznać panu w tej sytuacji nadzwyczajne pełnomocnictwa. Może pan robić wszystko, co uważa za stosowne, byleby tylko ukończyć tę robotę. Jeśli pan sobie życzy, może pan zaaresztować połowę obozu. Może pan zmieść ładunkami wybuchowymi tubylców z otaczających obóz gór, jeśli uważa pan, że to coś pomoże. Proszę przedsięwziąć wszelkie możliwe środki. Nie spadnie na pana żadna odpowiedzialność prawna. Jesteśmy przygotowani nawet na to, by zapłacić sporą premię, jednak praca musi zostać ukończona.
— Wiem — odparł Morrison.
— Tak, ale nie wie pan, jak ważne jest dla nas Zlecenie 35. Mogę panu powiedzieć w największej tajemnicy, że w innych strefach nasza firma doznała wielu znaczących niepowodzeń. Miały miejsce duże straty i zniszczenia, koincydencje wydarzeń nie przewidziane przez nasze polisy ubezpieczeniowe. Za dużo już utopiliśmy w tej planecie, by ją teraz po prostu opuścić. Musi pan doprowadzić to do końca.
— Zrobię, co w mojej mocy — odrzekł Morrison, po czym wyłączył się.
Tego samego popołudnia doszło do eksplozji w składzie paliwa. Zniszczeniu uległo prawie czterdzieści tysięcy litrów paliwa D-12, a strażnik składu poniósł śmierć.
— Miałeś dużo szczęścia — powiedział Morrison, patrząc ponuro na Lernera.
— Zgadzam się z tym — rzekł jego zastępca, a po pobladłej twarzy wciąż ściekały mu grube krople potu. Pośpiesznie nalał sobie drinka. — Gdybym przechodził tamtędy dziesięć minut później, byłbym w prawdziwych opałach. W sumie niewiele brakowało, abym odczuł wieczną ulgę.
— Dużo szczęścia… — powtórzył Morrison z zamyśleniem.
— Wiesz… — odezwał się Lerner — gdy szedłem obok składu paliwa, miałem wrażenie, że ziemia jest gorąca… Dopiero teraz przyszło mi do głowy, że to zaskakujące… Czy możliwe, żeby pod powierzchnią miała tam miejsce jakaś aktywność wulkaniczna?
— Nie — odpowiedział zdecydowanie Morrison. — Nasi geolodzy zrobili wcześniej mapy dosłownie każdego centymetra tego terenu. Obóz znajduje się na grubej warstwie solidnego granitu.
— Hmm… — zastanawiał się Lerner. — Morrie, sądzę, że w takim razie powinieneś zlikwidować tubylców.
— Dlaczego miałbym to zrobić?
— Oni są jedynym czynnikiem poza naszą kontrolą. Każdy człowiek w obozie obserwuje pozostałych. To muszą być tubylcy! Wiesz, że istnienie zdolności psi zostało udowodnione; wykazano także, że są one bardziej rozpowszechnione wśród ludów pierwotnych.
Morrison skinął głową.
— A zatem postawiłbyś hipotezę, że eksplozja składu została spowodowana przez aktywność złośliwych duchów?
Lerner zmarszczył brwi, patrząc na wyraz twarzy Morrisona.
— Czemu nie? Uważam, że warto się nad tym zastanowić.
— A jeśli one potrafią robić nam wredne kawały — kontynuował dyrektor — to również wszystko inne powinno leżeć w zakresie ich możliwości, prawda? Mogą powodować eksplozje, wyprowadzić konwój na manowce…
— Przypuszczam, że tak, jeśli przyjmiemy takie założenie.
— Więc po co kręcą się wokół nas jak głupie? — zadał pytanie Morrison. — Jeśli mogą zrobić to wszystko, o czym mówiliśmy, byłyby w stanie bez żadnego problemu zmieść nas z powierzchni tej planety.
— Ich działalność może mieć określone granice — zauważył Lerner.
— Bzdura! To zbyt skomplikowana teoria. Znacznie prościej jest przyjąć, że ktoś tutaj nie życzy sobie, żeby robota została wykonana. Być może jakaś konkurencyjna firma zaoferowała mu za to nawet milion dolarów. Albo jest jakimś świrem. Jednak to musi być ktoś, kto kręci się tutaj i ma dostęp do wszystkiego. Ktoś, kto sprawdza schematy podkładania ładunków wybuchowych, kursy na mapach, kieruje pracującymi w terenie brygadami…
— Poczekaj chwilę! Jeżeli wysnuwasz wniosek…
— Nie wysnuwam żadnego wniosku — stwierdził Morrison. — A jeśli jestem wobec ciebie niesprawiedliwy, przepraszam — mówiąc to wyszedł z namiotu i zawołał dwóch robotników.