Выбрать главу

— Zamknijcie go gdzieś i upewnijcie się, że będzie przez cały czas pod dobrą strażą.

— Przekraczasz swoje kompetencje — ostrzegł Lerner.

— Jasne.

— I popełniasz błąd. Bardzo się mylisz co do mnie, Morrie!

— Jeśli tak jest naprawdę, to cię z góry przepraszam.

Gestem ponaglił robotników, którzy wyprowadzili Lernera z namiotu.

Dwa dni później zaczęły się lawiny. Geolodzy nie mieli pojęcia, dlaczego tak się dzieje. Wymyślili teorię, zgodnie z którą powtarzające się próby zniszczenia Góry spowodowały głębokie pęknięcia w skalnym podłożu, które następnie poszerzyły się i… cóż, takie było powszechnie panujące przypuszczenie.

Morrison próbował niestrudzenie popchnąć robotę do przodu, ale ludzie zaczęli wymykać mu się spod kontroli.

Niektórzy zaczęli truć coś o nie zidentyfikowanych obiektach latających, ognistych dłoniach wyłaniających się z nieba, mówiących zwierzętach i obdarzonych zdolnością odczuwania maszynach. Swoim gadaniem przyciągali sporo słuchaczy.

Chodzenie po obozie po zapadnięciu zmroku zrobiło się niebezpieczne. Samozwańczy strażnicy strzelali teraz do wszystkiego, co się rusza, a także zdarzało im się posłać serię w kierunku obiektów, które pozostawały w bezruchu.

Morrison nie był szczególnie zaskoczony, gdy pewnego razu późno w nocy odkrył, że obóz robotników jest całkowicie opustoszały. Spodziewał się, że jego ludzie podejmą ten krok.

Usiadł więc w swoim namiocie i czekał.

Po chwili wszedł Riviera i usiadł obok.

— Będą kłopoty — oznajmił, zapalając papierosa.

— Kto będzie miał kłopoty?

— Tubylcy. Chłopcy ruszyli na górę, do tej ich wioski.

Morrison skinął głową.

— Co ich do tego sprowokowało?

Riviera odchylił głowę na oparcie i wydmuchnął papierosowy dym.

— Zna pan tego kopniętego Charliego? Tego gościa, który bez przerwy się modli? Otóż przysięgał, że widział jednego z tubylców, stojącego przy swoim namiocie. Twierdził, że tubylec powiedział: „Umrzesz, a razem z tobą umrą wszyscy przybysze z Ziemi”. A potem zniknął.

— Zapewne w oparach dymu? — spytał Morrison.

— Taaa… — potwierdził Riviera, szczerząc zęby w uśmiechu. — Myślę, że była tam jakaś chmura dymu.

Morrison pamiętał tego człowieka: klasyczny typ histeryka, do którego diabeł przemawiał bez kłopotów w jego własnym języku. Był przy tym na tyle głupi, że mógł podjąć dzieło zniszczenia.

— Powiedz mi — zapytał Rivierę — czy oni poszli tam, na górę, by walczyć z czarownicami? A może z supermanami posługującymi się energią psi?

Riviera pomyślał przez chwilę, zanim odpowiedział:

— No cóż, panie Morrison, powiedziałbym, że nie sprawia im to szczególnej różnicy.

Z oddali dobiegł ich uszu głośny, odbijający się echem huk.

— Czy wzięli ze sobą materiały wybuchowe? — zadał pytanie Morrison.

— Nie wiem. Przypuszczam, że tak.

To śmieszne, pomyślał Morrison. Zachowanie typowe dla bezładnej hałastry. Dengue zapewne uśmiechnąłby się w tym momencie i powiedział: kiedy masz wątpliwości, zawsze strzelaj do cieni. Nie możesz przecież wiedzieć, co one knują.

Jednak Morrison odkrył także, iż jest zadowolony z tego, że jego ludzie podjęli taki krok. Ukryte siły parapsychologiczne… Nigdy nie można przewidzieć, kiedy się ujawnią.

Pół godziny później pierwsi wlokący się chaotycznie ludzie dotarli do obozu. Szli powoli, nie odzywając się do siebie.

— I co? — spytał Morrison. — Dorwaliście ich wszystkich?

— Nie, proszę pana — odpowiedział jakiś mężczyzna. — Nawet się do nich nie zbliżyliśmy.

— Co się stało? — pytał dalej Morrison czując, że ciarki przechodzą mu po krzyżu.

Nadchodziło więcej robotników. Stali w kompletnej ciszy, nie patrząc na siebie.

— Co się stało?! — wrzasnął Morrison.

— Nawet się do nich nie zbliżyliśmy — powtórzył robotnik. — Pokonaliśmy mniej więcej połowę drogi. A potem zeszła kolejna lawina.

— Czy ktoś z was odniósł jakieś obrażenia?

— Nie, proszę pana. Ona nie spadła w pobliżu nas… ale pogrzebała wioskę tubylców.

— To niedobrze — rzekł cicho Morrison.

— Tak, proszę pana — odpowiedzieli jego ludzie, którzy stali w nieregularnych grupach, obserwując go.

— Co teraz zrobimy, proszę pana?

Morrison przez chwilę zaciskał oczy niemal do bólu powiek, po czym powiedział:

— Wracajcie do swoich namiotów i pozostańcie w pogotowiu.

Rozpłynęli się w ciemności. Riviera spojrzał pytająco na Morrisona. Ten, jakby w odpowiedzi, poprosił:

— Przyprowadź tu Lernera.

Gdy tylko Riviera wyszedł, Morrison podszedł do nadajnika radiowego i zaczął wycofywać wysunięte posterunki wokół obozu.

Miał przeczucie, że coś się zbliża, więc tornado, które rozszalało się nad obozem pół godziny później, nie było dla niego całkowitym zaskoczeniem. Zdołał skierować większość ludzi do statków kosmicznych, zanim ich namioty porwała wichura.

Lernerowi udało się przedostać do prowizorycznego punktu dowodzenia, zorganizowanego przez Morrisona w kabinie łącznościowej ich statku flagowego.

— Co się dzieje? — spytał.

— Zaraz ci powiem, co się dzieje! — wykrzyknął zdenerwowany Morrison. — Pasmo dawno wygasłych wulkanów, położone mniej więcej trzydzieści kilometrów stąd, właśnie wybucha. Stacja kontroli meteo przepowiada zbliżanie się fali pływowej, która zatopi cały kontynent. Tu, gdzie jesteśmy, nie powinny zdarzać się trzęsienia ziemi, ale sądzę, że odczułeś już pierwszy wstrząs. A to dopiero początek.

— Co to jest? — dopytywał się Lerner. — Kto lub co powoduje te zjawiska?

— Nie udało ci się jeszcze nawiązać połączenia z Ziemią? — spytał Morrison radiooperatora.

— Cały czas próbuję.

Do pomieszczenia wpadł Riviera.

— Na powierzchni zostały jeszcze tylko dwie drużyny — zameldował.

— Zawiadom mnie, kiedy już wszyscy będą na statku.

— Co się dzieje?! — wrzasnął Lerner. — Czy to także ma być moja wina?

— Przepraszam cię za tamto posądzenie — powiedział Morrison.

— Chwileczkę! Zdaje się, że coś złapałem… — wtrącił się radiooperator.

— Morrison! — krzyknął Lerner. — Powiedz mi, o co tu chodzi!

— Nie wiem, jak ci to wyjaśnić — stwierdził dyrektor. — To mnie przerasta. Ale Dengue mógłby ci to wytłumaczyć.

Morrison przymknął oczy i wyobraził sobie stojącego przed nim Dengue’a. Uśmiechał się pogardliwie i mówił:

— Posłuchajcie oto sagi o meduzie, której zamarzyło się zostać bogiem. Otóż wyłoniwszy się na brzeg oceanu supermeduza, która nazwała się człowiekiem, zdecydowała, iż z racji posiadania szarej substancji zwojów mózgu wyniesiona jest ponad wszystkie inne stworzenia. Zdecydowawszy tak, meduza zgładziła żyjące w odmętach morskich ryby i zwierzęta mieszkające na powierzchni Ziemi; uśmierciła je w sposób potworny i bezpardonowy, całkowicie lekceważąc intencje Natury. A potem wywierciła w górach wielkie otwory na powierzchni jęczącej z bólu Ziemi, wzniosła ciężkie miasta z betonu i stali, pokryła zieloną niegdyś trawę asfaltową skorupą. Następnie, rozmnażając się w sposób przekraczający wszelką miarę, ubrana w skafander kosmiczny meduza udała się ku innym światom; tam unicestwiała góry, tworząc w ich miejscu równiny, przenosiła całe potężne lasy, zmieniała bieg rzek, roztapiała czapy lodowe wokół biegunów, kształtowała kontynenty, żłobiła dna nie istniejących jeszcze mórz, na setki i tysiące sposobów okaleczając potężne planety, które, obok gwiazd, są najbardziej godnym szacunku dziełem Natury.