Andrea Camilleri
Głos Skrzypiec
Przełożył: Jarosław Mikołajewski
1
Kiedy komisarz Salvo Montalbano otworzył okiennice sypialni, natychmiast się przekonał, że nadchodzący dzień na pewno nie będzie należał do udanych. Była jeszcze noc, do świtu brakowało co najmniej godziny, lecz przez rozrzedzoną ciemność można było zobaczyć, że niebo pokrywają ciężkie, deszczowe chmury, a morze, z wyjątkiem jasnego pasma plaży, jest nastroszone jak pekińczyk. Odkąd maleńki przedstawiciel tej psiej rasy, cały wyfiokowany, zaatakował go ze wściekłym jazgotem, który miał udawać szczekanie, i boleśnie ugryzł w łydkę, Montalbano właśnie do pekińczyka porównywał wzburzone morze w chwili, gdy krótkie, chłodne porywy piętrzyły na nim miriady drobnych fal, przystrojonych w żałosne pióropusze piany. Jego nastrój jeszcze się pogorszył, kiedy uprzytomnił sobie, jak nieprzyjemne czeka go dziś zajęcie: o poranku miał jechać na pogrzeb.
Ostatniego wieczoru odkrył w lodówce świeżutkie sardele, które kupiła mu Adelina – sprzątaczka i kucharka w jednej osobie – więc przyrządził z nich sałatkę, spryskał obficie sokiem z cytryny i oliwą, posypał świeżo utartym pieprzem i dosłownie pochłonął, ale cały efekt popsuł mu jeden telefon.
– Halo, pan komisarz? To pan w swojej osobie?
– Ja w mojej osobie, Catarella. Możesz mówić śmiało.
Catarellę posadzono w komisariacie przy centralce telefonicznej, w mylnym przekonaniu, że na tym stanowisku może wyrządzić mniej szkody niż gdziekolwiek indziej. Po kilku spektakularnych aktach wkurwienia Montalbano zrozumiał, że jedynym sposobem na to, by się z nim w ogóle dogadać w przewidywalnych granicach obłędu, jest stosowanie tego samego języka.
– Proszę o przebłaganie i wyrozumienie, panie komisarzu.
Montalbano nastawił uszu. Kiedy Catarella prosił o przebaczenie i wyrozumiałość, a jego tak zwana włoszczyzna stawała się ceremonialna i odświętna, znaczyło, że sprawa jest poważna.
– Mów śmiało, Catarella.
– Trzy dni temu szukano właśnie pana, panie komisarzu, ale pana osoby nie było, a mnie wypadło z głowy złożenie o tym powiadomienia.
– Skąd dzwoniono?
– Z Florydy, panie komisarzu.
Montalbano załamał się, i to dosłownie. W przebłysku myśli ujrzał siebie w dresie podczas porannej przebieżki w towarzystwie dzielnych, wysportowanych amerykańskich policjantów z brygady antynarkotykowej, którzy dostali polecenie, by współpracować z nim przy jakimś skomplikowanym dochodzeniu dotyczącym handlu narkotykami.
– Zaspokój moją ciekawość, jak ze sobą rozmawialiście?
– A jak mieliśmy rozmawiać? Po włosku, panie komisarzu.
– Powiedzieli ci, czego chcą?
– Pewnie, wszystko o wszystkim mi powiedzieli. Powiedzieli, że zamarła żona wicekwestora Tamburino.
Nie mógł się powstrzymać, by nie odetchnąć z ulgą. Nie z Florydy do niego dzwoniono, tylko z komisariatu we Floridii koło Syrakuz. Caterina Tamburrano od dawna ciężko chorowała, więc wiadomości o jej śmierci można się było spodziewać.
– Panie komisarzu, czy to wciąż pan?
– Tak, to wciąż jestem ja, Catarella, we własnej osobie.
– Powiedzieli również, że pochówek pogrzebowy odbędzie się w czwartek rano o dziewiątej.
– W czwartek? Czyli jutro rano?
– Tak jest, panie komisarzu.
Zbyt blisko przyjaźnił się z Michele Tamburrano, by nie jechać na pogrzeb pod pretekstem, że ten nie powiadomił go osobiście. Z Vigaty do Floridii czekało go co najmniej trzy i pół godziny jazdy.
– Słuchaj, Catarella. Mój samochód jest u mechanika. Przyślij mi wóz służbowy do domu, do Marinelli, jutro o świcie, punktualnie o piątej. Uprzedź komisarza Augello, że rano mnie nie będzie i wrócę zaraz po południu. Czy dobrze zrozumiałeś?
Kiedy wyszedł spod prysznica, skórę miał w kolorze langusty: żeby zrównoważyć uczucie chłodu, jakiego doznał na widok morza, zdecydowanie przesadził z temperaturą wody. Zaczął się już golić, gdy usłyszał, że nadjeżdża samochód. Któż zresztą w promieniu dziesięciu kilometrów mógł go nie słyszeć? Auto zajechało z prędkością ponaddźwiękową, zatrzymało się z potężnym jazgotem, wystrzeliwując we wszystkich możliwych kierunkach serie żwirowych pocisków, aż wreszcie rozległ się rozpaczliwy ryk rozgrzanego do białości silnika, rozdzierający szczęk zmiany biegów, ostry zgrzyt buksujących opon i poleciała kolejna seria żwirowych pocisków. Kierowca zawrócił, ustawiając się przodem w kierunku celu podróży.
Komisarz wyszedł z domu, gotowy do drogi. Gallo, dyżurny kierowca komisariatu, nie krył zadowolenia.
– Niech pan popatrzy, komisarzu! Tutaj, na ślady! Co za manewr! Samochód dosłownie się złożył!
– Gratulacje – burknął ponuro Montalbano.
– Mam włączyć syrenę? – spytał Gallo przed odjazdem.
– Wsadź ją se w dupę i zawyj – warknął komisarz i zamknął oczy. Nie miał najmniejszej ochoty na rozmowę.
Kiedy tylko Gallo, który cierpiał na syndrom Indianapolis, zobaczył, że przełożony ma zamknięte oczy, zaczął przyspieszać, pragnąc uzyskać prędkość na miarę przypisywanych sobie umiejętności prowadzenia pojazdu. I nie minęło nawet piętnaście minut, jak przywalił. Na zgrzyt hamulca Montalbano otworzył oczy, ale nic nie zobaczył. Głowa najpierw poleciała mu gwałtownie do przodu, następnie cofnęła się pod naciskiem pasa bezpieczeństwa. Potem rozległ się przeraźliwy zgrzyt blachy o blachę i zapadła magiczna, grobowa cisza, przerywana tylko szczebiotem ptaków i szczekaniem psów.
– Nic ci nie jest? – spytał komisarz, widząc, że Gallo rozmasowuje sobie pierś.
– Nie. A panu?
– Też nie. Co się stało?
– Kura przebiegła przez drogę.
– Nigdy nie widziałem, żeby kura przebiegała przed pędzącym samochodem. Zobaczmy, jak wygląda wóz.
Wysiedli. Wokół nie było żywego ducha. Na asfalcie ciągnęły się ślady długiego hamowania, a na samym ich początku widać było ciemną kupkę. Gallo podszedł do niej i zawołał triumfalnie:
– A nie mówiłem?! To kura!
Ewidentne samobójstwo. Samochód, w który walnęli, rozbijając mu cały tył, musiał być przepisowo zaparkowany na poboczu, lecz siła uderzenia ustawiła go nieco ukosem. Ciemnozielony renault twingo stał przy wjeździe w polną alejkę, prowadzącą do oddalonej o trzydzieści metrów piętrowej willi z pozamykanymi oknami i drzwiami. Samochód policyjny miał zmiażdżony reflektor i pogięty prawy błotnik.
– I co teraz? – spytał zmartwiony Gallo.
– Jedziemy. Myślisz, że nasz samochód jest na chodzie?
– Zobaczymy.
Na wstecznym biegu, ze zgrzytem, Gallo wyrwał swoje auto z kleszczy twingo. I znów żaden z mieszkańców willi nie pokazał się w oknie. W pobliżu nie było innych zabudowań, więc renault musiał należeć do kogoś z domowników. Widocznie wszyscy spali jak zabici. Kiedy Gallo oburącz próbował odciągnąć błotnik od opony, Montalbano zapisał na karteczce numer telefonu komisariatu i włożył ją pod wycieraczkę.
Jak już coś nie idzie, to święty Boże nie pomoże. Po półgodzinnej jeździe Gallo znów zaczął masować sobie klatkę piersiową, a twarz co jakiś czas wykrzywiał mu bolesny grymas.
– Poprowadzę – powiedział komisarz.
Gallo się nie sprzeciwił.
Na wysokości Feli, zamiast jechać prosto autostradą, Montalbano skręcił w odnogę prowadzącą do centrum miasta. Gallo nie zauważył tego manewru, powieki miał opuszczone, głowę opierał o szybę.
– Gdzie jesteśmy? – zapytał, otwierając oczy dopiero w chwili, kiedy samochód zaczął się zatrzymywać.
– Przed szpitalem w Feli. Wysiadaj.