Выбрать главу

– A więc do rzeczy. Inżynier Di Blasi jest dalekim krewnym doktora Emanuele Licalziego. Kiedy pani Michela zaczęła bywać u nich w domu, Maurizio zupełnie stracił głowę. Sąsiedzi mieli niezłe widowisko: kiedy pani Licalzi szła przez Vigatę, on lazł za nią z wywieszonym językiem.

A więc to Maurizia nie chciała wymienić Anna.

– Wszyscy, z którymi rozmawiałem – ciągnął Fazio – powiedzieli mi, że to poczciwiec. Dobry, tylko trochę przygłupi.

– Dobrze, dziękuję.

– Jest coś jeszcze – powiedział Fazio i było widać, że chowa w zanadrzu ostatnią, najbardziej okazałą salwę, z tych, jakie się trzyma na wielki finał pokazu fajerwerków. – Otóż w środę wieczorem chłopak prawdopodobnie zniknął. Niezłe, nie?

– Doktor Pasquano? Mówi Montalbano. Czy ma pan dla mnie jakieś wiadomości?

– Owszem, miałem właśnie do pana dzwonić.

– A więc słucham.

– Ofiara nie jadła kolacji. No, może coś niewielkiego, jakąś kanapkę. Miała wspaniałe ciało, w środku i na zewnątrz. Zdrowa jak rydz, doskonały mechanizm. Nie piła, nie brała narkotyków. Śmierć nastąpiła przez uduszenie.

– To wszystko? – Montalbano był rozczarowany.

– Nie. Miała niewątpliwie stosunki.

– Została zgwałcona?

– Nie sądzę. Miała bardzo mocny czy… jak by to powiedzieć… intensywny stosunek pochwowy, lecz nie znalazłem ani śladu spermy. Następnie miała stosunek analny, również bardzo mocny i też bez nasienia.

– Dlaczego wyklucza pan gwałt?

– To proste. Do przygotowania stosunku analnego został użyty środek zmiękczający, pewnie jeden z tych kremów nawilżających, które kobiety trzymają w łazienkach. Czy słyszał pan kiedyś, żeby gwałciciel zatroszczył się o komfort ofiary? Nie, proszę mi wierzyć: to musiało nastąpić za jej przyzwoleniem. Na razie to wszystko, niedługo podam kolejne szczegóły.

Komisarz miał doskonałą pamięć fotograficzną. Zamknął oczy, ujął głowę w dłonie, skupił się. I po chwili wyraźnie zobaczył słoiczek z kremem nawilżającym, z odłożoną na bok przykrywką, pierwszy po prawej stronie na półce w zabałaganionej łazience willi.

Na ulicy Laporta numer 8 na karteczce domofonu widniał napis: „Inż. Aurelio Di Blasi”. I to wszystko. Zadzwonił, usłyszał kobiecy głos.

– Kto tam?

Postanowił nikogo nie denerwować bez potrzeby – mieszkańcy tego domu i tak mieli już o czym myśleć.

– Czy jest pan inżynier?

– Nie, ale niedługo wróci. Kto pyta?

– Jestem przyjacielem Maurizia. Czy może mnie pani wpuścić?

Przez chwilę poczuł, że wskakuje do szamba. Ale trudno: taką miał pracę.

– Ostatnie piętro – powiedział głos.

Drzwi windy otworzyła mu kobieta koło sześćdziesiątki, potargana i wymęczona.

– Jest pan przyjacielem Maurizia? – spytała gorączkowo.

– I tak, i nie – odpowiedział Montalbano, czując, że tonie w szambie po szyję.

– Proszę wejść.

Wprowadziła go do dużego salonu, urządzonego ze smakiem, wskazała fotel, a sama usiadła na krześle, kołysząc się do przodu i tyłu, milcząca i zrozpaczona. Okiennice były zamknięte, skąpe światło przenikało pomiędzy listwami. Montalbano czuł się jak w domu, gdzie właśnie ktoś umarł. Pomyślał, że zmarły, choć niewidzialny, jest tutaj naprawdę i ma na imię Maurizio. Na stoliku leżało około dziesięciu zdjęć, które przedstawiały tę samą twarz, ale w mroku, który panował w salonie, nie można było dostrzec rysów. Komisarz westchnął głęboko jak nurek, który nabiera powietrza, zanim zanurzy się w wodzie. On też zamierzał się zanurzyć – w czeluść bólu, jaką były w tej chwili myśli pani Di Blasi.

– Czy miała pani wiadomości od syna?

Na pierwszy rzut oka było widać, że sprawy mają się tak, jak opowiedział mu Fazio.

– Nie. Szukają go wszyscy, na morzu i lądzie. Mój mąż, jego przyjaciele… Wszyscy.

Zaczęła płakać bezgłośnie, łzy ściekały jej po twarzy, opadały na spódnicę.

– Czy miał przy sobie dużo pieniędzy?

– Co najmniej pół miliona lirów. Miał też kartę… jak ona się nazywa… bankomatową.

– Przyniosę pani szklankę wody. – Montalbano podniósł się z krzesła.

– Nie trzeba – powiedziała kobieta, wstała i wyszła z pokoju.

Montalbano w mgnieniu oka wziął jedno ze zdjęć, popatrzył przez chwilę na chłopca o źrebięcej twarzy i pozbawionych wyrazu oczach i włożył fotkę do kieszeni. Inżynier Di Blasi najwyraźniej miał zamiar je rozdać.

Kiedy matka Maurizia wróciła, zamiast usiąść, stanęła wyprostowana w drzwiach. Stała się podejrzliwa.

– Pan jest o wiele starszy od mojego syna. Czy może pan powtórzyć nazwisko?

– Tak naprawdę to Maurizio jest przyjacielem mojego młodszego brata, Giuseppe.

Wybrał jedno z najbardziej popularnych imion na Sycylii. Ale kobieta już o tym nie myślała, usiadła i znowu zaczęła się kołysać.

– A więc nie mieliście o nim żadnych wiadomości od środy?

– Nic a nic. Na noc nie wrócił, a przecież nigdy mu się to nie zdarzało. To poczciwy chłopak, spokojny. Jak ktoś mu powie, że psy mają skrzydła, uwierzy od razu. W czwartek rano mąż zamartwiał się już na dobre, zaczął wydzwaniać. Jego przyjaciel Pasquale Corso widział, jak Maurizio szedł do baru „Italia”. Jakoś tak około dziewiątej wieczorem.

– Czy miał telefon komórkowy?

– Tak. Ale kim pan jest?

– No nic – powiedział komisarz i wstał z krzesła. – Już nie będę pani przeszkadzał.

Ruszył szybkim krokiem w kierunku drzwi, otworzył i odwrócił się w progu.

– Kiedy po raz ostatni była tu pani Michela Licalzi?

Kobieta poczerwieniała.

– Niech pan nawet nie wspomina tej kurwy! – powiedziała.

I zatrzasnęła mu drzwi za plecami.

Bar „Italia” był tuż przy komisariacie. Wszyscy, nie wykluczając Montalbana, czuli się tu jak u siebie. Właściciel siedział przy kasie: był to kawał chłopa o bandyckim spojrzeniu, które kontrastowało z jego wrodzoną uprzejmością. Nazywał się Gelsomino Patti.

– Co panu podać, komisarzu?

– Nic, Gelsomino. Chcę cię o coś zapytać. Znasz Maurizia Di Blasi?

– Znaleźli go?

– Jeszcze nie.

– Ojciec, biedaczysko, był tu co najmniej dziesięć razy, żeby zapytać, czy mam jakieś wiadomości. Ale jakich wiadomości on się po mnie spodziewa? Jeśli Maurizio wróci, pójdzie do domu. Przecież nie usiądzie sobie w barze jakby nigdy nic.

– Podobno Pasquale Corso…

– Już wiem to od jego ojca, komisarzu. Mnie również powiedział, że Maurizio był tu wieczorem około dziewiątej, ale sprawy mają się inaczej. Tak naprawdę to zatrzymał się na ulicy, dokładnie tutaj, przed barem. Siedziałem wtedy przy kasie i widziałem go jak na dłoni. Miał już wejść, ale przystanął, wyciągnął telefon komórkowy, wybrał jakiś numer i zaczął rozmawiać. Chwilę potem już go nie było. A więc w środę wieczorem wcale nie wszedł do środka, to pewne. Po co miałbym kłaniać?

– Dziękuję, Gelsomino. Do widzenia.

– Komisarzu! Dzwonił z Montelusy komisarz Mleczko.

– Mlekko, Catarella, nie zdrabniaj bez potrzeby.

– Zdrobnienie czy zgrubienie nie zmieni tego, co powiedział. A powiedział, żeby pan do niego zadzwonił bez zwłoki. A potem zadzwonił Guito Serrafalle. Zostawił mi numer w Bolonii. Napisałem tutaj na tej karteczce.

Przyszła pora obiadu, ale na jeszcze jeden telefon można sobie było pozwolić.

– Halo? Kto mówi?

– Komisarz Montalbano, dzwonię z Vigaty. Czy to pan Guido Serravalle?

– Tak. Panie komisarzu, dziś rano próbowałem się z panem skontaktować, ponieważ dzwoniąc do hotelu „Jolly”, do Micheli, dowiedziałem się…