Głos ciepły, dojrzały, jakby należał do wykonawcy miłosnych piosenek.
– Czy jest pan krewnym?
Podczas śledztwa zawsze opłacało się udawać, że się nie wie, jakie stosunki łączą osoby dramatu.
– Nie. Tak naprawdę to…
– Przyjacielem?
– Tak, przyjacielem.
– Jak bliskim?
– Przepraszam, nie rozumiem pytania.
– Jak bliskim jest pan przyjacielem?
Guido Serravalle zawahał się z odpowiedzią.
Montalbano postanowił mu pomóc.
– Intymnie bliskim?
– No tak.
– A więc słucham.
Znowu wahanie. Najwyraźniej sposób, w jaki komisarz prowadził rozmowę, zbijał go z tropu.
– No więc chciałem powiedzieć… oddać się do dyspozycji. Mam w Bolonii antykwariat, który mogę zamknąć, kiedy tylko chcę. Jeśli na coś się przydam, wsiądę do samolotu i przylecę… Ja bardzo… Byłem bardzo związany z Michelą.
– Rozumiem. Jeśli będę pana potrzebował, zadzwonię.
Odłożył słuchawkę. Nie cierpiał osób, które dzwoniły na próżno. Cóż takiego mógł mu powiedzieć Guido Serravalle, czego sam by już nie wiedział?
Do restauracji „San Calogero”, gdzie mieli zawsze świeżutką rybę, zaczął iść pieszo, jednak po chwili zatrzymał się i zaklął. Zapomniał, że restauracja od sześciu dni jest zamknięta z powodu modernizacji kuchni. Wrócił, wsiadł do samochodu, ruszył w kierunku Marinelli. Kiedy minął most, spojrzał na dom, który – jak już wiedział – należy do Anny Tropeano. To było silniejsze od niego. Zjechał na pobocze, zatrzymał się, wysiadł.
Dom był dwupiętrowy, bardzo zadbany, otoczony ogródkiem. Podszedł do furtki, nacisnął guzik domofonu.
– Kto tam?
– Komisarz Montalbano. Czy przeszkadzam?
– Nie, proszę wejść.
Równocześnie z furtką otworzyły się drzwi domu. Anna zdążyła się przebrać, nabrała też właściwych kolorów.
– Wie pan co, komisarzu? Byłam pewna, że dzisiaj się jeszcze spotkamy.
7
– Przeszkadzam w obiedzie?
– Nie, nie jestem głodna. A poza tym sama nie… Prawie codziennie Michela przychodziła na obiad i jadłyśmy razem. Rzadko jadała w hotelu.
– Czy mogę coś zaproponować?
– Najpierw proszę wejść.
– Zapraszam do siebie do domu. To o dwa kroki stąd, nad samym morzem.
– Ale może pańska żona nie lubi tak bez uprzedzenia…
– Mieszkam sam.
Anna Tropeano nie zastanawiała się nawet przez chwilę.
– Zaraz do pana zejdę.
Jechali w milczeniu samochodem Montalbana. Komisarz wciąż nie mógł się nadziwić, że złożył taką propozycję, a Anna – że ją przyjęła.
Zazwyczaj w sobotę Adelina oddawała się drobiazgowemu sprzątaniu i komisarz, widząc, że jego mieszkanie aż lśni czystością, poczuł ulgę: kiedyś w sobotę zaprosił zaprzyjaźnione małżeństwo, ale Adelina tego dnia akurat nie przyszła, więc skończyło się na tym, że żona przyjaciela, aby nakryć do stołu, musiała najpierw zdjąć z niego górę brudnych skarpetek i majtek.
Jak gdyby znała ten dom już od dawna, Anna skierowała się na werandę, usiadła na ławce i zaczęła patrzeć na morze, które było dosłownie o kilka kroków. Montalbano postawił przed nią składany stolik i popielniczkę, a sam poszedł do kuchni. W piekarniku znalazł dużą porcję morszczuka, w lodówce czekał gotowy sos sardelowy z octem.
Wrócił na werandę. Anna paliła, z każdą minutą wydawała się coraz spokojniejsza.
– Jak tu ładnie.
– Czy miałaby pani ochotę na pieczonego morszczuka?
– Komisarzu, proszę się nie gniewać, ale mam ściśnięty żołądek. Pan będzie jadł, a ja napiję się wina, dobrze?
W pół godziny komisarz pochłonął potrójną porcję morszczuka, a Anna wypiła dwa kieliszki wina.
– Naprawdę dobre – powiedziała, nalewając sobie trzeci kieliszek.
– Robi je… raczej robił… mój ojciec. Czy napije się pani kawy?
– Kawy nie odmówię.
Otworzył puszkę yaucono, napełnił maszynkę neapolitańską i postawił na gazie. Wrócił na werandę.
– Niech pan zabierze stąd tę butelkę, bo ją opróżnię do dna – powiedziała Anna.
Zrobił, co chciała. Kawa była gotowa, postawił filiżankę na stoliku. Anna wypiła ze smakiem, małymi łyczkami.
– Mocna i świetna. Gdzie pan ją kupił?
– Nie kupuję. Co jakiś czas przyjaciel przysyła mi ją z Portoryko.
Anna odstawiła filiżankę, zapaliła dwudziestego papierosa.
– Co ma mi pan do powiedzenia?
– Są nowe wiadomości.
– Jakie?
– Maurizio Di Blasi.
– A widzi pan? Rano nie powiedziałam, że to on, bo byłam pewna, że szybko pan na to wpadnie. Śmiało się z niego całe miasto.
– Stracił głowę?
– To mało powiedzieć. Michela stała się jego obsesją. Nie wiem, czy panu mówiono, że z Mauriziem nie wszystko było w porządku. Był na granicy między normalnością a umysłowym rozchwianiem. Są dwa epizody, które…
– Proszę opowiedzieć.
– Kiedyś poszłyśmy z Michela do restauracji. Chwilę później zjawił się Maurizio, przywitał z nami i usiadł przy sąsiednim stoliku. Jadł tyle co nic, wciąż wpatrywał się w Michelę. I w pewnej chwili zaczął się ślinić, aż mi się zaczęło zbierać na mdłości. Ślinił się, i to dosłownie. Strużka śliny ściekała mu z kącika ust. Musiałyśmy wyjść.
– A drugi epizod?
– Pojechałam do domku Micheli, żeby jej pomóc. Przed odjazdem ona wzięła prysznic, a potem zeszła nago do salonu. Było gorąco. Lubiła chodzić po domu bez ubrania. Usiadła na fotelu, zaczęłyśmy rozmawiać. W pewnej chwili z zewnątrz usłyszałam jakby skowyt. Odwróciłam się: Maurizio stał z twarzą przyciśniętą do okna. Zanim zdążyłam wydobyć z siebie słowo, cofnął się o kilka kroków, zgięty wpół. I dopiero wtedy zrozumiałam, że się onanizuje.
Spojrzała na morze i westchnęła.
– Biedny chłopak – powiedziała półgłosem.
Montalbano przez chwilę poczuł wzruszenie. Tajemnica Wenus – ta nadzwyczajna kobieca zdolność do głębokiego rozumienia, wczuwania się w emocje, do bycia równocześnie matką i kochanką, córką i żoną. Położył rękę na dłoni Anny, ona jej nie cofnęła.
– Czy pani wie, że zaginął?
– Tak, wiem. Tego samego wieczoru co Michela. Ale…
– Ale?
– Czy mogę mówić szczerze?
– A do tej pory rozmawialiśmy inaczej? I mam prośbę: proszę mówić do mnie Salvo.
– Pod warunkiem, że pan będzie mnie nazywać Anną.
– Zgoda.
– Mylicie się, jeśli sądzicie, że Maurizio mógł zamordować Annę.
– Z jakiego powodu?
– Nie chodzi o powody. Widzi pan, ludzie niechętnie rozmawiają z policją. Ale jeśli zleci pan… Salvo, jakiemuś instytutowi badań niezależny sondaż, okaże się, że nikt w Vigacie nie wierzy w to, że zabił ją Maurzio.
– Anno, jest coś, o czym ci jeszcze nie powiedziałem.
Zamknęła oczy. Wyczuła, że niełatwo jej będzie tego wysłuchać.
– Jestem gotowa.
– Doktor Pasquano, lekarz sądowy, doszedł do pewnych wniosków, o których zaraz ci powiem.
I powiedział, nie patrząc jej w oczy, ze wzrokiem wbitym w morze. Nie pomijał szczegółów.
Anna słuchała z dłońmi przyciśniętymi do twarzy, opierając łokcie na stoliku. Kiedy skończył, wstała, blada jak ściana.
– Idę do łazienki.
– Zaprowadzę panią.
– Sama trafię.
Chwilę później Montalbano usłyszał, że wymiotuje. Spojrzał na zegarek, miał jeszcze godzinę do przyjazdu Emanuele Licalziego. Ale pan chirurg ortopeda z Bolonii może przecież poczekać.