Wróciła z niepewnym wyrazem twarzy, znów usiadła obok Montalbana.
– Salvo, co dla tego lekarza znaczy, że to się odbyło „z jej przyzwoleniem”?
– To samo co dla pani i dla mnie: że się na to zgodziła.
– Ale w pewnych przypadkach można wyrazić zgodę tylko dlatego, że nie ma się możliwości stawienia oporu.
– Słusznie.
– A więc zadam ci pytanie: czy to, co morderca zrobił Micheli, nie mogło się zdarzyć bez jej woli?
– Ale są pewne szczegóły, które…
– Zostawmy je. Przede wszystkim nawet nie wiemy, czy morderca wykorzystał ją, kiedy żyła, czy po śmierci. Tak czy inaczej, miał wystarczająco dużo czasu, żeby zakrzątnąć się w willi i zmylić policję.
Nawet nie zauważyli, kiedy przestali mylić formę na „pan” i „pani” z formą na „ty”.
– Coś ci chodzi po głowie, o czym nie mówisz.
– Nic takiego – powiedział Montalbano. – Po prostu w tej chwili wszystko przemawia przeciw Mauriziowi. Ostatnim razem widziano go o dziewiątej wieczorem przed barem „Italia”. Dzwonił.
– Do mnie – powiedział Anna.
Komisarz aż podskoczył na ławce.
– Czego chciał?
– Pytał o Michelę. Powiedziałam mu, że rozstałyśmy się niedługo po siódmej, że miała pojechać do hotelu „Jolly”, a potem na kolację do państwa Vassallo.
– I co on na to?
– Rozłączył się bez słowa.
– To również może przemawiać na jego niekorzyść. Na pewno zadzwonił do państwa Vassallo, nie zastał jej, ale domyślił się, gdzie może być, więc do niej pojechał.
– Do willi?
– Nie. Do willi dojechali tuż po północy. W tej chwili to Anna podskoczyła.
– Jest świadek – wyjaśnił Montalbano.
– Czy rozpoznał Maurizia?
– Było ciemno. Widział tylko mężczyznę i kobietę, którzy wysiadali z twingo i szli w kierunku willi. Kiedy już byli w środku, kochali się. W pewnej chwili Maurizio, o którym wszyscy mi mówią, że nie jest całkiem zrównoważony, wpadł w szał…
– Nigdy, ale to nigdy, Michela…
– Jak Michela reagowała na prześladowania Maurizia?
– Miała ich dość. Czasami głęboko mu współczuła…
Przerwała. Zrozumiała, co miał na myśli. Jej twarz nagle straciła świeżość, w kącikach ust pojawiły się zmarszczki.
– Są jednak rzeczy, które do siebie nie pasują – ciągnął Montalbano, któremu przykro było patrzeć, jak Anna cierpi. – Na przykład: czy Maurizio byłby zdolny do tego, żeby natychmiast po zabójstwie zorganizować na zimno całą tę inscenizację z ubraniami i kradzieżą worka?
– A skąd!
– Prawdziwym problemem nie jest przebieg morderstwa, lecz to, gdzie była i co robiła Michela po tym, jak się pożegnałyście, aż do chwili, kiedy widział ją świadek. Prawie pięć godzin to niemało. A teraz idziemy, bo doktor Emanuele Licalzi już pewnie nadciąga.
Kiedy wsiadali do samochodu, Montalbano sięgnął po najczarniejszą z barw.
– Nie jestem wcale taki pewny co do jednomyślności, z jaką odpowiedziano by na twój sondaż dotyczący niewinności Maurizia. Przynajmniej jedna osoba miałaby poważne wątpliwości.
– Kto?
– Jego ojciec, inżynier Di Blasi. W przeciwnym razie zwróciłby się do nas o pomoc w poszukiwaniu syna.
– To oczywiste, że ma najgorsze podejrzenia. Aha, coś jeszcze przyszło mi do głowy. Kiedy Maurizio zatelefonował do mnie zapytać o Michelę, powiedziałam, żeby zadzwonił bezpośrednio na jej komórkę. Odpowiedział, że próbował, ale aparat był wyłączony.
W drzwiach komisariatu niemal zderzył się z wychodzącym Galluzzem.
– Wróciliście z pola bitwy?
Fazio musiał mu zreferować poranny wybuch przełożonego.
– Tak jest – odpowiedział zmieszany.
– Komisarz Augello jest w komisariacie?
– Nie.
Zmieszanie wyraźnie się pogłębiło.
– A gdzie jest? Wali pałką kolejnych strajkujących?
– Jest w szpitalu.
– Co się stało? – spytał Montalbano z troską.
– Dostał kamieniem w głowę. Założyli mu trzy szwy. Ale postanowili zatrzymać go na obserwacji. Powiedzieli, żebym przyjechał po niego około ósmej wieczorem. Jeśli wszystko będzie dobrze, zabiorę go do domu.
Serię przekleństw komisarza przerwało pojawienie się Catarelli.
– Oj, komisarzu, komisarzu! Przede wszystkim dzwonił komisarz Mleko, ten przez dwa „k” w środku. Mówi, że musi pan do niego zadzwonić osobiście natychmiast. Są też inne telefony, które zapisałem na tej karteczce.
– Podetrzyj się nimi.
Doktor Emanuele Licalzi był sześćdziesieciolatkiem o drobnej posturze, w złotych okularach, ubranym na szaro. Wyglądał, jakby wyszedł prosto z pralni, od fryzjera i od manikiurzystki: był nieskazitelny.
– Jak pan tu dotarł?
– Z lotniska? Wynająłem samochód, podróż zajęła mi prawie trzy godziny.
– Był pan już w hotelu?
– Nie, walizkę mam w samochodzie, pojadę tam później.
Jak on to robił, że na jego garniturze nie było nawet jednego zagięcia?
– Pojedziemy do willi? Porozmawiamy po drodze, zaoszczędzi pan na czasie.
– Jak pan woli, komisarzu.
Pojechali wynajętym samochodem doktora.
– Zamordował ją kochanek?
Licalzi wyraźnie nie lubił niedomówień.
– Nie jesteśmy w stanie tego powiedzieć. Pewne jest tylko to, że miała stosunki seksualne.
Doktor nie zmieszał się, prowadził spokojnie, jak gdyby zmarła nie była jego żoną.
– Dlaczego pan uważa, że miała tutaj kochanka?
– Bo miała kochanka w Bolonii.
– Aha.
– Tak, Michela podała mi nawet jego nazwisko, Serravalle bodajże, antykwariusz.
– Raczej niezwykłe.
– Mówiła mi o wszystkim, komisarzu. Bardzo mi ufała.
– I pan też mówił żonie o wszystkim?
– Oczywiście.
– Przykładne małżeństwo – zauważył ironicznie komisarz.
Czasami czuł się jak człowiek z innej epoki. Był tradycjonalistą, małżeństwo otwarte oznaczało dla niego męża i żonę, którzy nawzajem przyprawiają sobie rogi, a w dodatku są na tyle bezczelni, by opowiadać sobie o tym, co robią na kołdrze i pod kołdrą.
– Nie przykładne – poprawił niewzruszony doktor Licalzi – ale z rozsądku.
– Dla Micheli? Dla pana?
– Dla obojga.
– Czy może pan powiedzieć, jakie płynęły z niego dla was obojga korzyści?
– Oczywiście.
I skręcił w prawo.
– Dokąd pan jedzie? – spytał komisarz. – Tędy nie dojedziemy do Tre Fontane.
– Proszę wybaczyć – odparł doktor, wykonując skomplikowany manewr nawrotu. – Nie bywam tutaj od dwóch i pół roku, odkąd się ożeniłem. To Michela zajmowała się budową, ja znam ją tylko ze zdjęć. A propos fotografii, zabrałem do walizki kilka zdjęć Micheli, mogą się panu przydać.
– Wie pan co? Zamordowana kobieta mogłaby nawet nie być pańską żoną.
– Żartuje pan?
– Nie. Nikt jej oficjalnie nie zidentyfikował, a nikt z tych, którzy widzieli ją po śmierci, nie znał jej wcześniej, za życia. Kiedy skończymy tutaj, umówię pana z lekarzem na identyfikację. Jak długo zamierza pan się zatrzymać?
– Dwa, góra trzy dni. Zabiorę Michelę do Bolonii.
– Doktorze, zadam pytanie i potem już do tego nie wrócę. Gdzie pan był i co pan robił w środę wieczorem?
– W środę? Operowałem do późnej nocy w szpitalu.
– Mówił pan o swoim małżeństwie.
– A tak. Poznałem Michelę trzy lata temu. Przywiozła do szpitala swojego brata, który mieszka w Nowym Jorku. Doznał dość skomplikowanego złamania prawej stopy. Spodobała mi się od razu, była bardzo ładna, ale przede wszystkim ujął mnie jej charakter. Zawsze starała się widzieć lepszą stronę świata. Straciła oboje rodziców, zanim ukończyła piętnaście lat. Była wychowywana przez wuja, który pewnego dnia po prostu ją zgwałcił. Krótko mówiąc, szukała jakiegokolwiek miejsca. Przez lata była kochanką pewnego przemysłowca, potem on spławił ją sporą sumą pieniędzy, dzięki której była w stanie się utrzymywać. Michela mogła mieć wszystkich mężczyzn, których chciała, ale w gruncie rzeczy rola utrzymanki ją upokarzała.