– No właśnie – potwierdził komisarz.
– Przepraszam, ale jeśli to wszystko, wolałbym już opuścić to miejsce. Zaczynam odczuwać zmęczenie.
Doktor zamknął drzwi na klucz, Montalbano ponownie je opieczętował, po czym ruszyli.
– Czy ma pan telefon komórkowy?
Doktor podał mu aparat. Komisarz zadzwonił do Pasquana, poprosił go o identyfikację nazajutrz o dziesiątej rano.
– Czy pojedzie pan ze mną?
– Powinienem, ale nie mogę, mam coś do załatwienia poza Vigatą. Przyślę po pana mojego człowieka, on pana zawiezie.
Wysiadł przy pierwszych zabudowaniach – po prostu musiał się przejść.
– Oj, komisarzu, komisarzu! Komisarz Mleko z podwójnym „k” w środku zadzwonił trzy razy, coraz bardziej wkurwiony, za pozwoleniem. Musi pan do niego zadzwonić osobiście we własnej osobie natychmiast.
– Halo? Komisarz Mlekko? Mówi Montalbano.
– Nareszcie! Proszę natychmiast przyjechać do Montelusy, kwestor chce z panem rozmawiać.
Odłożył słuchawkę. Musiało chodzić o coś naprawdę ważnego, bo w głosie Mlekka nie było ni krztyny mioddu.
Uruchamiał właśnie silnik, kiedy zobaczył, że nadjeżdża Galluzzo.
– Co nowego u komisarza Augello?
– Dzwonili ze szpitala, że chcą go wypisać, więc pojechałem po niego i odwiozłem do domu.
Do diabła z kwestorem i jego ważnymi sprawami! Najpierw pojechał do Mimi.
– Jak się masz, nieustraszony obrońco kapitału?
– Łeb mi pęka.
– To się w końcu nauczysz.
Mimi Augello siedział w fotelu blady, z obwiązaną głową.
– Kiedyś taki jeden walnął mnie łomem – powiedział Montalbano – i musieli mi założyć siedem szwów, ale nie wyglądałem tak kiepsko jak ty teraz.
– Widocznie dostałeś w łeb za sprawę, którą uważałeś za słuszną, więc łomot sprawił ci przyjemność.
– Wiesz, Mimi, kiedy chcesz, to naprawdę umiesz być chujem.
– Ty też, Salvo. Miałem dzwonić do ciebie wieczorem, by powiedzieć, że chyba nie dam rady prowadzić jutro samochodu.
– To do twojej siostry pojedziemy kiedy indziej.
– Nie, Salvo. Jedź sam. Bardzo chciała się z tobą zobaczyć.
– A nie wiesz dlaczego?
– Nie mam pojęcia.
– Zróbmy tak: ja pojadę, ale ty jutro rano, o dziewiątej trzydzieści, musisz być w Montelusie, w hotelu „Jolly”. Zabierzesz doktora Licalziego, który właśnie przyjechał, i zawieziesz go do kostnicy, dobrze?
– Jak pan się miewa? Jak pan się miewa, mój drogi komisarzu? Czyżby pan był nie w humorze? Głowa do góry. Sursum corda! Tak właśnie mówiliśmy w czasach Akcji Katolickiej.
Z Mlekka się sączył niebezpieczny mioddek. Montalbano zaczął się niepokoić.
– Natychmiast powiadomię pana kwestora.
Zniknął, by po krótkim czasie znów się pojawić.
– Pan kwestor jest chwilowo zajęty. Proszę wejść, zaprowadzę pana do saloniku. Życzy pan sobie kawy? Czegoś zimnego?
– Nie, dziękuję.
Mlekko posłał mu szeroki, ojcowski uśmiech i czym prędzej się oddalił. Montalbano nabrał pewności, że kwestor skazał go na długą i bolesną śmierć. Na madejowe łoże.
W obleśnym saloniku leżał jeden tygodnik – „Famiglia Cristiana” – i jeden dziennik – „L’Osservatore Romano”: nieomylne znaki obecności wicekwestora Mlekko. Montalbano wziął pismo do ręki i zaczął czytać artykuł Susanny Tamaro.
– Panie komisarzu! Panie komisarzu!
Czyjaś ręka klepała go po ramieniu. Otworzył oczy, zobaczył policjanta.
– Pan kwestor czeka na pana.
Jezu, zasnął! Spojrzał na zegarek, była ósma, ten kutas kazał mu czekać aż dwie godziny.
– Dobry wieczór, panie kwestorze.
Szlachetny Luca Bonetti-Alderighi nie zareagował, nie powiedział nawet „pocałuj mnie w dupę”, tylko bez przerwy wpatrywał się w monitor swojego komputera. Komisarz przyglądał się niepokojącej fryzurze przełożonego, obfitej, z krzepką kępką na czubku, skręconej jak psie gówno na wiejskiej drodze. Fryzura wypisz, wymaluj jak u tego kretyna, psychiatry i zbrodniarza, który tak bardzo przysłużył się Bośni.
– Jak on się nazywał?
Oszołomiony snem, za późno się zorientował, że pytanie wypowiedział głośno.
– Kto jak się nazywał? – spytał kwestor, odrywając wreszcie wzrok od monitora.
– Nieważne – odparł Montalbano.
Kwestor wciąż przyglądał mu się z wyrazem twarzy zawieszonym pomiędzy pogardą a politowaniem. Wyraźnie dostrzegał w komisarzu nieomylne symptomy demencji starczej.
– Będę z panem całkiem szczery, Montalbano. Nie mam o panu najlepszego zdania.
– Ja o panu również – powiedział Montalbano z uśmiechem.
– A więc mamy już pełną jasność. Wezwałem pana, żeby powiadomić, iż odbieram panu sprawę morderstwa pani Licalzi. Powierzyłem ją Panzacchiemu, szefowi oddziałów specjalnych, któremu zresztą to dochodzenie i tak prawnie by się należało.
Ernesto Panzacchi był pupilem Bonetti-Alderighiego, który przywiózł go ze sobą w teczce do Montelusy.
– Choć mam to głęboko gdzieś, to czy mogę jednak zapytać dlaczego?
– Dopuścił się pan bezmyślności, która niesłychanie utrudniła pracę doktora Arqua.
– Napisał to w raporcie?
– Nie, w raporcie nie napisał, ponieważ jako człowiek szlachetny nie chciał panu zaszkodzić. Ale potem zmienił zdanie i wszystko mi wyznał.
– Wszyscy teraz zmieniają zdanie i nawracają się, nawet terroryści i mafiosi! – westchnął komisarz.
– Czy ma pan coś przeciw terrorystom i mafiosom, którzy zgodzili się na współpracę z policją?
– Nieważne.
Odszedł bez pożegnania.
– Podejmę stosowne środki! – krzyknął Bonetti-Alderighi już za plecami komisarza.
Sądówka znajdowała się w suterenie.
– Czy jest doktor Arqua?
– Tak, jest u siebie.
Wszedł bez pukania.
– Dobry wieczór, Arqua. Idę właśnie do kwestora, który ma do mnie jakąś sprawę. Pomyślałem, że wpadnę najpierw tutaj, żeby spytać, czy natrafił pan na coś nowego.
Vanni Arqua był wyraźnie zmieszany. Montalbano powiedział, że dopiero ma rozmawiać z kwestorem, postanowił więc odpowiedzieć, jak gdyby nie wiedział, że komisarz nie prowadzi już sprawy.
– Morderca zatarł dokładnie wszystkie ślady. Znaleźliśmy wiele odcisków, ale, rzecz jasna, nie miały one nic wspólnego z morderstwem.
– Dlaczego?
– Ponieważ należały do pana, komisarzu. Pan wciąż zachowuje się bardzo, ale to bardzo nieroztropnie.
– Aha, jeszcze jedno, Arqua. Czy pan wie, że donos jest grzechem? Proszę spytać wicekwestora Mlekko. Będzie pan się musiał nawrócić.
– Oj, komisarzu! Dzwonił znowu ponownie pan Cacomo! Mówił w ten sposób, że przypomniał sobie o rzeczy, która być może jest ważna. Numer zapisałem na tej karteczce.
Montalbano spojrzał na strzęp papieru i na całym ciele zaczął odczuwać swędzenie. Catarella zapisał numer w taki sposób, że trzy mogło oznaczać pięć albo dziewięć, dwa to mogło być cztery, pięć – sześć, i tak dalej.
– Co to za numer, Catarella?
– Właśnie ten, komisarzu. Numer Cacomo. Jest tak, jak napisane.
Zanim udało mu się połączyć z Gillem Jacono, zadzwonił pomyłkowo do jakiegoś baru, do państwa Jacopettich i do doktora Balzaniego.
Za czwartym razem wybierał numer, nie wierząc w powodzenie.
– Przepraszam, z kim rozmawiam? Tu komisarz Montalbano.