Выбрать главу

– Ach, komisarzu, dziękuję, że pan dzwoni, jeszcze chwila, a by mnie pan nie zastał.

– Chciał pan ze mną rozmawiać?

– Przypomniałem sobie o pewnym szczególe. Nie wiem, czy to na coś się przyda, ale mężczyzna, który wysiadł z twingo i szedł z kobietą do willi, miał walizkę.

– Czy jest pan tego pewny?

– Jak najbardziej.

– Aktówkę?

– Nie, komisarzu, była dość duża. Ale…

– Ale?

– Ale miałem wrażenie, że ten mężczyzna niesie ją bez wysiłku, jak gdyby niewiele w niej było.

– Dziękuję, panie Jacono. Proszę się odezwać po przyjeździe.

Wyszukał w książce telefonicznej numer państwa Vassallo i zadzwonił.

– Pan komisarz! Po południu, zgodnie z umową, byłem w komisariacie, ale pana nie zastałem. Trochę poczekałem, ale potem musiałem już iść.

– Bardzo przepraszam. Czy może pan sobie przypomnieć, kto dzwonił w środę wieczorem, kiedy czekali państwo z kolacją na panią Licalzi?

– Cóż, nasz przyjaciel z Wenecji i córka, która mieszka w Katanii, ale to oczywiście nie ma dla pana znaczenia. Natomiast, i to właśnie miałem dzisiaj panu powiedzieć, dwa razy dzwonił Maurizio Di Blasi. Tuż przed dwudziestą pierwszą i zaraz potem. Szukał Micheli.

Niesmak po spotkaniu z kwestorem należało bezsprzecznie zagryźć porządnym posiłkiem. Restauracja „San Calogero” była zamknięta, lecz przypomniał sobie, co mówił mu jeden z przyjaciół: że dosłownie przy wjeździe do Joppolo Giancaxio, miasteczka położonego o dwadzieścia kilometrów od Vigaty, zwrócona wejściem do centrum, stoi niewielka, lecz godna wielkiej uwagi gospoda. Wsiadł do samochodu, pojechał i natychmiast ją znalazł. Nazywała się „Pod Dzikiem”. Dziczyzny oczywiście nie mieli. Właściciel, kasjer i kelner w jednej osobie, z wąsikami jak uchwyt korby, nieco podobny do króla Wiktora Emanuela, na początek postawił przed nim obfitą porcję znakomitych bakłażanów. „Rozkoszny tak początek dobrze poprowadzi” – napisał poeta Boiardo, i Montalbano pozwolił się poprowadzić.

– Co pan rozkaże?

– Niech pan przyniesie, co chce.

Wiktor Emanuel uśmiechnął się, doceniając zaufanie.

Na pierwsze podał duży talerz makaronu z sosem o nazwie „żywy ogień” (sól, oliwa, czosnek, czerwona suszona papryka w dużej ilości), który komisarz zmuszony był przepić znaczną ilością wina. Na drugie – sycącą porcję jagnięciny „po myśliwsku”, która przyjemnie pachniała cebulą i oregano. Zamknął posiłek sernikiem i kieliszkiem anyżówki jako wiatykiem dla pokarmu i zachętą dla żołądka, by przystąpił do trawienia. Montalbano zapłacił rachunek, tyle co nic, i z uśmiechem uścisnął dłoń Wiktora Emanuela.

– Przepraszam, kto gotował?

– Moja małżonka.

– Proszę pogratulować.

– Nie omieszkam.

W drodze powrotnej, zamiast skierować się do Montelusy, wjechał na drogę do Fiakki, dojeżdżając tym samym do Marinelli z innej strony, niż to czynił zazwyczaj. Nadłożył pól godziny, ale udało mu się nie przejechać przed domem Anny Tropeano. Na pewno by się zatrzymał, bez dwóch zdań, i wygłupił przed młodą kobietą.

Zadzwonił do Minii Augella.

– Jak się masz?

– Do niczego.

– Zmiana planów: zamiast jechać do hotelu „Jolly”, zostań jutro w domu. Choć sprawa już nas nie dotyczy, po doktora Licalziego poślę Fazia.

– Co to znaczy, że sprawa już nas nie dotyczy?

– Kwestor odsunął mnie od śledztwa. Przekazał ją szefowi oddziałów specjalnych.

– A niby dlaczego?

– Bo dwa to nie cztery. Mam coś przekazać twojej siostrze?

– Nie mów jej tylko, że dostałem w łeb, bo od razu mnie uzna za zmarłego!

– Miej się dobrze, Mimi.

– Halo, Fazio? Mówi Montalbano.

– Tak, komisarzu?

Powiedział, żeby przełączał wszystkie telefony, które dotyczą sprawy pani Micheli, do Montelusy, do oddziałów specjalnych, i wytłumaczył mu, co ma robić z Licalzim.

– Halo, Livia? Mówi Salvo, jak się masz?

– Nieźle.

– Czy możesz mi wytłumaczyć, skąd u ciebie ten ton? Poprzedniej nocy odłożyłaś słuchawkę, zanim zdążyłem cokolwiek powiedzieć.

– Czy ty wiesz, o której godzinie dzwoniłeś?

– Tylko o tej porze miałem chwilę spokoju!

– Biedaczek! Pozwól sobie przypomnieć, że uciekając się pod opiekę burzy, strzelaniny i obław, udało ci się zręcznie wymigać od odpowiedzi na konkretne pytanie, jakie zadałam w środę wieczorem.

– Dzwonię, żeby powiedzieć, że jutro jadę do Francois.

– Z Mimi?

– Nie, Mimi nie może, dostał.

– Boże, czy to poważne?

Livia i Mimi przypadli sobie do gustu.

– Pozwól mi skończyć! Dostał kamieniem w głowę. Nic takiego, trzy szwy. A więc jadę sam. Jego siostra chce ze mną rozmawiać.

– O Francois?

– A niby o czym?

– Boże, pewnie jest chory. Zaraz do niej zadzwonię!

– Przecież o tej porze oni dawno już śpią! Jutro wieczorem, zaraz po powrocie, zatelefonuję do ciebie.

– Tylko nie zapomnij. Dziś w nocy pewnie nie zmrużę oka.

9

Każda jednostka obdarzona zdrowym rozsądkiem i w minimalnym choć stopniu zorientowana w sieci sycylijskich arterii pojechałaby z Vigaty do Calapiano najpierw drogą szybkiego ruchu do Katanii, następnie skręciłaby ku centrum wyspy, na szosę do Troiny, po przejechaniu około tysiąca stu dwudziestu metrów wybrałaby odcinek długości sześciuset pięćdziesięciu jeden metrów czegoś w rodzaju dróżki, która po raz pierwszy i ostatni zaznała asfaltu pięćdziesiąt lat temu, we wczesnych latach sycylijskiej autonomii regionalnej, i stamtąd kierowałaby się na Gagliano, by w końcu dotrzeć do Calapiano tak zwaną szosą główną, która jednak wyraźnie odcinała się od przymiotnika „główna”, albowiem jej autentycznym powołaniem był powrót do pierwotnego statusu pokiereszowanej przez trzęsienie ziemi koleiny. Ale to nie koniec. Gospodarstwo siostry Mimi Augella i jej męża znajdowało się o cztery kilometry od miasteczka, a dojeżdżało się do niego po kamiennej serpentynie, na której nawet kozy lękały się postawić choćby jedno kopytko. Tak właśnie wyglądała – jak to się mówi – „trasa optymalna”, czyli ta, którą zawsze wybierał Mimi Augello, a której zasadzki i utrudnienia koncentrowały się na ostatnim odcinku.

Montalbano oczywiście nie wybrał tej trasy, albowiem postanowił zapuścić się w głąb wyspy, jadąc od pierwszych kilometrów dróżkami, wzdłuż których ostatni pozostali przy życiu rolnicy przerywali pracę, żeby w skrajnym zdumieniu przyjrzeć się ryzykantowi. Po powrocie do domu mieli co opowiadać dzieciom.

– Wiesz, co się dziś rano zdarzyło? Przejechał tędy samochód!

A jednak właśnie tę Sycylię komisarz lubił najbardziej. Szorstką, ubogą w zieleń, gdzie życie wydawało się (i było) niemożliwe i gdzie wciąż jeszcze mógł, choć coraz rzadziej, natknąć się na mężczyzn w butach z cholewami, czapce i ze strzelbą przewieszoną przez ramię, którzy z grzbietu mulicy pozdrawiali przybysza, unosząc dwa palce do daszka.

Niebo, pogodne i jasne, otwarcie deklarowało zamiar pozostania takim do zmierzchu. Było gorąco. We wnętrzu auta, pomimo otwartych okienek, miesił się gęsty, rozkoszny zapach, który wydobywał się z paczek i paczuszek, dosłownie piętrzących się na tylnych siedzeniach. Przed wyjazdem Montalbano wpadł do „Caffe Albanese”, cukierni słynącej z najlepszych ciastek w Vigacie, kupił dwadzieścia świeżo wypieczonych rurek, dziesięć kilo ciastek i ciasteczek, rozmaitych tetu, taralli, viscotti, regina, palermitańskich mostazzoli, sucharków, owoców kandyzowanych, a także coś, co musiało uwieńczyć każdą słodką ucztę, czyli wielobarwną, pięciokilową cassatę.