Выбрать главу

Dotarł na miejsce po dwunastej; obliczył, że podróż zajęła mu ponad cztery godziny. Duży wiejski dom wydawał się pusty, tylko dym z komina zdradzał czyjąś obecność. Nacisnął klakson i po chwili w drzwiach pojawiła się Franca, siostra Mimi Augella. Była sycylijską blondynką po czterdziestce, wysoką i silną. Wycierając ręce w fartuszek, przypatrywała się nieznanemu samochodowi.

– To ja, Montalbano – powiedział komisarz, wysiadając.

Franca podbiegła w jego kierunku, objęła go.

– A Mimi?

– W ostatniej chwili okazało się, że nie może przyjechać. Było mu bardzo przykro.

Franca spojrzała na niego uważnie. Montalbano nie potrafił oszukiwać osób, które szanował: zaczynał się jąkać, czerwienić, odwracał wzrok.

– Idę zadzwonić do Mimi – powiedziała z determinacją Franca i weszła do domu. Montalbanowi jakimś cudem udało się zabrać z samochodu wszystkie paczki i paczuszki, więc ruszył za nią.

Kiedy wszedł, Franca właśnie odkładała słuchawkę.

– Wciąż jeszcze boli go głowa.

– Możesz być spokojna. Uwierz mi, to głupstwo – powiedział, kładąc paczki i paczuszki na stół.

– A co to ma znaczyć? – spytała Franca. – Chcesz tu założyć cukiernię?

Włożyła słodycze do lodówki.

– Co u ciebie, Salvo?

– W porządku. A u was?

– Wszyscy zdrowi, dzięki Bogu. O Francois to już w ogóle nie ma co mówić. Urósł, zmężniał.

– Gdzie są chłopcy?

– Latają po wsi. Ale kiedy usłyszą dzwonek, natychmiast przyjdą na obiad. Zostaniesz na noc? Przygotowałam pokój.

– Dziękuję, ale wiesz, że nie mogę. Wyjadę najpóźniej o piątej. Ja nie umiem jeździć po tych drogach tak jak twój brat. Czyli jak wariat.

– Idź, umyj się.

Wrócił odświeżony po piętnastu minutach. Franca nakryła do stołu dla dziesięciu osób. Uznał, że to dobry moment.

– Mimi powiedział, że chcesz ze mną porozmawiać.

– Potem, potem – zbyła go Franca. – Jesteś głodny?

– Pewnie.

– Chcesz najpierw trochę pszennego chleba? Wyjęłam z pieca niecałą godzinę temu. Mam podać?

Nie czekając na odpowiedź, ukroiła dwie grube pajdy, polała oliwą, posypała solą, pieprzem i owczym serem, położyła jedną na drugą i podała Montalbanowi.

Komisarz wyszedł przed dom, usiadł na ławce przy drzwiach i po pierwszym kęsie poczuł się młodszy o czterdzieści lat. Znów stał się dzieckiem: właśnie takim chlebem karmiła go babcia.

Chleb jak ten należy jeść, grzejąc się w słońcu, nie myśląc o niczym, w zgodzie z ciałem, z ziemią, z zapachem trawy. Po dłuższej chwili usłyszał gwar i zobaczył trzech chłopców, którzy nadbiegali, ścigając się, popychając i podcinając sobie nogi: dziewięcioletniego Giuseppe, jego brata Domenica, który dostał to imię na cześć wuja Mimi, wreszcie samego Francois.

Komisarz spojrzał na niego zdumiony: był najwyższy i najbardziej ruchliwy z całej trójki i wyraźnie miał największą ochotę do wygłupów. Do diabła, jak on się zmienił! I to przez te dwa miesiące, odkąd po raz ostatni go widział.

Wybiegł mu naprzeciw z otwartymi ramionami. Francois rozpoznał go i przystanął, tymczasem jego koledzy popędzili prosto do domu. Montalbano ukucnął, wciąż rozkładając ramiona.

– Cześć, Francois.

Chłopak ruszył, ominął go łukiem.

– Cześć – powiedział.

Komisarz zobaczył, jak znika we wnętrzu domu. Co się z nim działo? Dlaczego w oczach małego nie dostrzegł żadnej radości? Wytłumaczył sobie, że to zwykły dziecięcy gniew. Że Francois po prostu poczuł się zapomniany.

U szczytu stołu, po przeciwległych stronach, zasiedli komisarz i Aldo Gagliardo, mąż Franki, człowiek małomówny i mocno zbudowany. Po jego prawej stronie zajęli miejsca Franca i kolejno trzej chłopcy. Francois siedział najdalej od niego, tuż przy Aldzie. Po lewej Montalbano miał trzech dwudziestolatków: Maria, Giacoma i Ernsta. Pierwsi dwaj byli studentami, którzy dorabiali sobie, pracując na polu. Trzeci, Niemiec, był tu przejazdem, ale powiedział Montalbanowi, że zamierza pozostać na kolejne trzy miesiące. Obiad – makaron z sosem kiełbasianym i kiełbasa z rusztu na drugie – trwał krótko. Aldo i jego trzej pomocnicy spieszyli się, by wrócić do pracy. Rzucili się na ciastka, które komisarz przywiózł z Vigaty, lecz zaraz potem, kiedy tylko Aldo skinął na nich głową, wstali i wyszli z domu.

– Zrobię ci drugą kawę – powiedziała Franca.

Montalbano był niespokojny. Zauważył, że przed wyjściem Aldo rzucił żonie porozumiewawcze spojrzenie.

Franca podała kawę i usiadła przed komisarzem.

– To poważna sprawa – uprzedziła.

I w tej chwili wszedł Francois, ze zdecydowanym wyrazem twarzy, z dłońmi zaciśniętymi w piąstki i lekko uniesionymi do bioder. Stanął przez Montalbanem, spojrzał na niego twardo i powiedział drżącym głosem:

– Nie zabierzesz mnie od moich braci.

Odwrócił się na pięcie i uciekł.

Komisarz poczuł się, jakby dostał między oczy. Zaschło mu w ustach. Zupełnie zaskoczony, wypowiedział pierwszą głupotę, jaka mu przyszła do głowy.

– Jak ładnie nauczył się mówić!

– Chłopiec powiedział to, co i ja ci chciałam powiedzieć – zaczęła Franca. – I pamiętaj, że oboje z Aldem przez cały czas mówiliśmy mu o Livii i o tobie, o tym, jak będzie mu z wami dobrze, jak bardzo go kochacie i że zawsze będziecie go kochać. I nic. Nagle, jakiś miesiąc temu, w nocy, zaczęło go to dręczyć. Spałam, poczułam, że ktoś dotyka mi ramienia. To był on. „Źle się czujesz?” „Nie”. „To co się stało?” „Boję się”. „Czego się boisz?” „Że Salvo po mnie przyjedzie”. Co pewien czas, podczas zabawy czy obiadu, ta myśl go nachodzi i wtedy staje się smutny, a nawet zły.

Franca rozgadała się na dobre, ale Montalbano już jej nie słyszał. Zatopił się we wspomnieniach z czasów, kiedy miał tyle samo lat co Francois, a nawet o rok mniej. Babcia walczyła ze śmiercią, matka była ciężko chora (on sam zrozumiał to wszystko dopiero po latach), więc ojciec, chcąc mu zapewnić lepszą opiekę, zawiózł go do domu jednej z sióstr, Carmeli, której mąż, Pippo Sciortino, był właścicielem okropnie zabałaganionego bazaru, a przy tym człowiekiem łagodnym i uprzejmym. Nie mieli dzieci. Po jakimś czasie ojciec przyjechał po niego, w czarnym krawacie i z szeroką, również czarną wstęgą na lewym ramieniu – pamiętał to doskonale. Ale on nie chciał wracać. „Nie jadę z tobą. Zostanę z Pippem i Carmelą. Nazywam się Sciortino”. Wciąż miał przed oczami smutną twarz ojca i zmieszane twarze Pippa i Carmeli.

– …bo dzieci to nie pudełka, które można przekładać z miejsca na miejsce – zakończyła swój wywód Franca.

Postanowił wrócić łatwiejszą drogą i około dziewiątej był już w Vigacie. Miał ochotę odwiedzić Mimi Augella.

– Wyglądasz już lepiej.

– Udało mi się dziś zdrzemnąć po obiedzie. Nie poszło ci z Francą, prawda? Dzwoniła do mnie zmartwiona.

– To naprawdę bardzo mądra kobieta.

– O czym chciała z tobą rozmawiać?

– O Francois. Jest problem.

– Chłopiec się do nich przywiązał?

– Skąd wiesz? Mówiła ci o tym?

– Ze mną o tym nie rozmawiała, ale nietrudno się chyba domyślić, prawda? Wiedziałem, że to się tak skończy.

Montalbano spochmurniał.

– Rozumiem, że to cię martwi – powiedział Mimi – ale skąd wiesz, czy to nie wyjdzie wam na dobre?

– Chyba Francois?

– Również. Ale przede wszystkim tobie, Salvo. Ty nie jesteś stworzony na ojca, nawet na przybranego.

Kiedy tylko przejechał most, zobaczył zapalone światła w domu Anny. Skręcił na pobocze i wysiadł.