– Ale to nic takiego, panie komisarzu.
– Wysiadaj. Ktoś musi cię zbadać.
– Ale zostawi mnie pan i pojedzie dalej. Zabierze mnie pan po drodze, wracając do Vigaty.
– Nie pleć bzdur. Idziemy.
Badanie, któremu poddano Galla – osłuchiwanie, trzykrotne mierzenie ciśnienia, prześwietlenia i tym podobne – trwało ponad dwie godziny. Wreszcie orzeczono, że nie ma żadnych złamań, ból został wywołany niefortunnym uderzeniem o kierownicę, a stan osłabienia to reakcja na lęk, jakiego kierowca doznał w chwili wypadku.
– I co teraz? – spytał Gallo, który wydawał się coraz bardziej przybity.
– A co ma być? Jedziemy dalej. Ale prowadzę ja.
We Floridii był dwa albo trzy razy, pamiętał nawet, gdzie mieszka Tamburrano. Skierował się w stronę kościoła pod wezwaniem Matki Bożej Łaskawej, który prawie przylegał do domu wicekwestora. Kiedy dojechał do placu, zobaczył symbole żałoby i spieszących na nabożeństwo ludzi. Uroczystość zaczęła się z opóźnieniem, nie tylko on musiał napotkać przeszkody.
– Podskoczę do warsztatu, żeby sprawdzili samochód – powiedział Gallo. – Potem przyjadę tutaj po pana.
Montalbano wszedł do zatłoczonej świątyni. Msza dopiero co się rozpoczęła. Rozejrzał się, ale nie rozpoznał nikogo. Tamburrano musiał stać w pierwszym rzędzie, obok katafalku, przed głównym ołtarzem. Komisarz postanowił zostać tam, dokąd udało mu się dotrzeć – przy bocznym wyjściu; uściśnie wicekwestorowi dłoń, kiedy będą wynosić trumnę z kościoła.
Na pierwsze słowa księdza prawie podskoczył. Był pewien, że się nie przesłyszał.
– Nasz drogi Nicola opuścił ten padół łez…
Zebrał się na odwagę i dotknął ramienia starszej kobiety.
– Przepraszam panią, czyj to pogrzeb?
– Świętej pamięci księgowego Pecoraro. A co?
– Myślałem, że pani Tamburrano.
– Nie, tamten miał się odprawić u Świętej Anny.
Szybki marsz do kościoła Świętej Anny zajął mu kwadrans. Zdyszany, zlany potem, komisarz podszedł do proboszcza, który stał w pustej nawie.
– Przepraszam… Pogrzeb pani Tamburrano?
– Zakończył się prawie dwie godziny temu – powiedział ksiądz, wpatrując się w niego surowo.
– Czy pochowali ją tutaj? – spytał Montalbano, unikając wzroku kapłana.
– Ależ skąd! Po nabożeństwie zabrali zmarłą samochodem do Vibo Valentia. Spoczęła tam w grobowcu rodzinnym. Jej mąż, czyli wdowiec, pojechał za nią samochodem.
Wszystko na nic.
Na placu Matki Bożej Łaskawej zauważył kawiarnię z wystawionymi na zewnątrz stolikami. Kiedy Gallo podjechał naprawionym naprędce samochodem, była prawie druga. Montalbano opowiedział mu, co się zdarzyło.
– I co teraz? – spytał Gallo po raz trzeci tego dnia, całkiem zbłąkany w czeluściach zasmucenia.
– Zjesz rogalika, napijesz się granity, którą robią tu całkiem przyzwoicie, i wracamy. Jeśli Pan Bóg będzie nad nami czuwał, a Matka Boska nas poprowadzi, na szóstą będziemy w Vigacie.
Modlitwa została wysłuchana. Jechali aż miło.
– Ten samochód wciąż tam stoi – powiedział Gallo, kiedy było już widać Vigatę.
Twingo stało w tym samym miejscu co rano, nieco ukosem do polnej alejki.
– Pewnie zadzwonili już na komisariat – powiedział Montalbano.
Mówił bzdury: widok samochodu i willi z pozamykanymi oknami zasiał w nim wątpliwości.
– Wracaj – polecił nagle Gallowi.
Gallo zawrócił jak wariat, wzbudzając chór klaksonów. Na wysokości twingo zawrócił ponownie jak co najmniej dwóch wariatów naraz i zatrzymał się za uszkodzonym samochodem.
Montalbano energicznie wysiadł. Nie mylił się: karteczka z numerem telefonu wciąż tkwiła za wycieraczką, nikt jej nie ruszył.
– Coś mi tu nie pasuje – powiedział do Galla, kiedy ten go dogonił.
Szli alejką. Willę musiano wybudować niedawno – trawa przed drzwiami wejściowymi była spalona wapnem, z boku leżał stos nowych dachówek. Komisarz uważnie przyjrzał się oknom – nie przebijała przez nie nawet strużka światła.
Podszedł do drzwi i zadzwonił. Odczekał chwilę i zadzwonił ponownie.
– Wiesz, do kogo należy ten dom? – spytał Galla.
– Nie, panie komisarzu.
Cóż było robić? Zapadał zmierzch, zaczynało dawać o sobie znać pierwsze zmęczenie. Odczuwał na barkach ciężar tego bezużytecznego i wyczerpującego dnia.
– Jedziemy – powiedział. I w daremnym wysiłku przekonania samego siebie dodał: – Na pewno już sami dzwonili.
Gallo spojrzał na niego z powątpiewaniem, ale się nie odezwał.
Komisarz nie pozwolił Gallowi nawet wejść do biura, tylko od razu kazał mu iść do domu odpocząć. Jego zastępcy, Mimi Augella, nie było – został wezwany do raportu przez nowego kwestora Montelusy, Luce Bonetti-Alderighi, młodego i energicznego funkcjonariusza z Bergamo, który w ciągu miesiąca zdołał pozyskać sobie zastępy śmiertelnych wrogów.
– Kwestora zaniepokoiła pańska nieobecność w Vigacie – poinformował Fazio, podoficer, z którym Montalbano rozumiał się najlepiej – więc komisarz Augello musiał tam pojechać.
– Musiał? – spytał zaczepnie Montalbano. – Przecież on nie przepuści żadnej okazji, żeby się wepchnąć na afisz!
Opowiedział Paziowi o porannym wypadku i spytał, czy wie, kim są właściciele willi. Fazio nie wiedział, ale zapewnił przełożonego, że nazajutrz rano pójdzie do gminy i się dowie.
– Aha, pański samochód jest już w garażu.
Przed powrotem do domu komisarz podszedł do Catarelli.
– Słuchaj uważnie i spróbuj sobie przypomnieć. Czy ktoś dzisiaj dzwonił w sprawie potrąconego samochodu?
Żadnego telefonu nie było.
– Wytłumacz mi to raz jeszcze – nalegała Livia przez telefon, siedząc w swoim domu w Boccadasse koło Genui.
– Ale co niby miałbym ci wytłumaczyć, Livio? Już raz powiedziałem i mogę tylko powtórzyć to samo: dokumenty adopcyjne Francois nie są jeszcze gotowe, pojawiły się nieoczekiwane przeszkody. Tymczasem stary, dobry kwestor, który kiedy tylko mógł, to załatwiał mi wszystko od ręki, przeszedł na emeryturę, więc nie mogę już liczyć na jego pomoc. Musimy uzbroić się w cierpliwość.
– Nie miałam na myśli adopcji – odparła lodowatym głosem Livia.
– Ach, nie? A więc co miałaś na myśli?
– Nasz ślub. Możemy się pobrać, a formalności związane z adopcją będą toczyły się własnym trybem. Te dwie sprawy nie są od siebie zależne.
– Pewnie, że nie są – przytaknął Montalbano, który czuł, że grunt nieuchronnie zaczyna mu się palić pod stopami.
– Chcę jasnej odpowiedzi na pytanie, które ci teraz zadam – ciągnęła nieubłaganie Livia. – Załóżmy, że adopcja okaże się niemożliwa. Jak sądzisz, czy wtedy i tak się pobierzemy, czy nie?
Potężny i nagły grzmot przyniósł mu wybawienie.
– Co to było? – spytała Livia.
– Grzmot. Mamy tu potworną bu…
Odłożył słuchawkę i wyciągnął sznur z gniazdka.
Nie mógł zasnąć. Kręcił się w łóżku i wiercił, raz po raz zaplątując się w prześcieradło. Około drugiej pogodził się z myślą, że tej nocy nie zaśnie. Wstał, ubrał się, wziął skórzany plecak, podarowany mu jakiś czas temu przez pewnego włamywacza, z którym niebawem się zaprzyjaźnił, wsiadł do samochodu i ruszył. Burza przybierała na sile, od błyskawic robiło się jasno jak w dzień. Na wysokości twingo zjechał pod drzewa i wyłączył reflektory. Ze schowka wyjął pistolet, rękawiczki i latarkę. Odczekał, aż deszcz się przerzedzi, kilkoma susami przeskoczył szosę, podbiegł alejką do willi i przywarł do drzwi. Nacisnął guzik dzwonka i długo trzymał na nim palec, ale nikt się nie odezwał. Włożył rękawiczki i ze skórzanego plecaka wyjął dużą obręcz, na której zawieszonych było kilkanaście wytrychów o różnym kształcie. Przy trzeciej próbie drzwi się otworzyły – nie były zamknięte na klucz, tylko zatrzaśnięte. Wszedł i znów zatrzasnął je za sobą. Po ciemku pochylił się, zdjął przemoczone buty i stanął na podłodze w samych skarpetkach. Włączył latarkę, kierując światło na parkiet. Znajdował się w przestronnej jadalni, do której przylegał salon. Meble pachniały lakierem, wszystko było nowe, czyste i utrzymane w nieskazitelnym porządku. Jedne drzwi prowadziły do kuchni, która błyszczała, jakby wyjęto ją prosto z reklamy, drugie do łazienki, która lśniła tak, jak gdyby nikt jeszcze nigdy z niej nie korzystał. Wszedł powoli na schody. Na piętrze było troje zamkniętych drzwi. Za pierwszymi, które otworzył, ujrzał schludny pokoik gościnny. Drugie prowadziły do łazienki, większej niż ta na parterze, za to już trochę zabałaganionej. Różowy szlafrok frotte leżał niedbale na ziemi, jak gdyby ktoś zrzucił go z siebie w pośpiechu. Trzeci pokój okazał się główną sypialnią właścicieli. A właścicielką była zapewne młoda jasnowłosa kobieta, klęcząca nago, z brzuchem opartym o krawędź łóżka, z rozłożonymi ramionami, z twarzą wciśniętą w prześcieradło, podarte na strzępy paznokciami w konwulsjach śmierci przez uduszenie. Montalbano podszedł do zwłok, zdjął rękawiczkę i lekko dotknął martwego ciała: było zimne i sztywne. Kobieta musiała być piękna. Komisarz zszedł na parter, włożył buty, wytarł chusteczką mokre ślady na podłodze. Potem opuścił dom, zamknął drzwi, przeszedł przez jezdnię, wsiadł do samochodu i ruszył. W drodze powrotnej do Marinelli mocno się głowił, co zrobić, żeby doprowadzić do odkrycia morderstwa. Na pewno nie mógł pójść do sędziego i wyznać, czego się dopuścił. Lo Bianco wziął bezpłatny urlop, żeby pogłębić niekończące się studia historyczne o swoich domniemanych przodkach, a jego zastępca, wenecjanin imieniem Nicolo i nazwiskiem Tommaseo, o twarzyczce schorowanego chłopca, którą skrywał pod zarostem męczennika z Belfiore, z uporem powoływał się na swoje „niezbywalne uprawnienia”. Dopiero w chwili, gdy Montalbano otwierał drzwi swego domu, przyszło mu do głowy stosowne rozwiązanie. Dzięki czemu mógł wreszcie uciąć sobie porządną drzemkę.