– Nie rozumiem, do czego zmierzasz.
– Już wyjaśniam. Kiedy o wpół do ósmej Michela żegnała się z tobą, twierdząc, że jedzie do hotelu, mówiła prawdę. Ale potem zdarzyło się coś, co kazało jej zmienić zdanie. To mógł być tylko telefon, ponieważ w chwili, kiedy wjeżdżała na szosę Enna-Palermo, była sama.
– Myślisz więc, że pojechała na jakieś spotkanie?
– Nie ma innego wytłumaczenia. Nie planowała tego spotkania, ale nie potrafiła z niego zrezygnować. Oto dlaczego nie uprzedziła państwa Vassallo: nie miała wiarygodnego usprawiedliwienia swojej nieobecności, więc najlepszą rzeczą, jaką mogła zrobić, było zatarcie za sobą śladów. Przyjmijmy twoją wersję, że nie była to randka dla seksu, tylko spotkanie w interesach, które następnie zmieniło się w tragedię. Przyjmijmy ją, ale tylko na chwilę. Otóż jeśli naprawdę chodziło o interesy, to na usta samo się ciśnie pytanie: co dla Micheli było na tyle ważne, że zachowała się nie w porządku wobec państwa Vasallo i nie poszła do nich na proszoną kolację?
– Nie wiem – odpowiedziała smutno Anna.
15
„Co dla Micheli było na tyle ważne?” Komisarz zadał sobie raz jeszcze to samo pytanie, kiedy odłożył słuchawkę. Jeżeli nie szło tu o miłość i seks, a według Anny nie wchodziły one w rachubę, to mogło iść tylko o pieniądze. Podczas budowy willi Michela musiała obracać sporymi sumami – czy tu był pies pogrzebany? Ten wątek natychmiast wydał mu się wątły jak pajęcza nić, ale i tak miał obowiązek go sprawdzić.
– Anna? Mówi Salvo.
– Już zrobiłeś, co miałeś zrobić? Możesz przyjechać?
W głosie dziewczyny rozbrzmiewały radość i nadzieja, komisarz nie chciał, żeby pojawiło się również rozczarowanie.
– Niewykluczone, że wpadnę.
– Kiedy tylko chcesz.
– Dziękuję. Chciałem cię o coś zapytać. Może wiesz, czy Michela otworzyła rachunek oszczędnościowy w Vigacie?
– Tak, tak było jej wygodniej realizować płatności. W Banku Spółdzielczym. Ale nie wiem, ile miała na nim pieniędzy.
Było za późno, żeby jechać do banku. W szufladzie trzymał wszystkie papiery, które znalazł w hotelu „Jolly”. Otworzył ją i wybrał same faktury oraz zeszyt wydatków; kalendarz i inne karteczki zostawił w środku. Czekała go praca długa, żmudna i na dziewięćdziesiąt procent absolutnie bezużyteczna. Na rachunkach nie znał się ani trochę.
Przejrzał dokładnie wszystkie faktury. O ile mógł to ocenić, tak na oko, nie wydawały się przesadzone. Widniejące na nich ceny zgadzały się z cenami rynkowymi, w niektórych przypadkach były chyba nawet lekko zaniżone, Michela wyraźnie umiała się targować i oszczędzać. Nie zauważył nic ciekawego, zgodnie z przewidywaniami jego praca do niczego nie prowadziła. Dopiero po jakimś czasie zauważył niezgodność pomiędzy wartością z faktury a zapiskiem Micheli w zeszycie: faktura opiewała na sumę niższą o pięć milionów lirów. Czy to możliwe, że Michela, zawsze precyzyjna i uporządkowana, popełniła tak ewidentny błąd? Cierpliwie zaczął sumować od nowa, aż wyliczył, że różnica pomiędzy realnie wydanymi pieniędzmi a sumą zapisaną w zeszycie wynosi sto piętnaście milionów. Nie mogła się pomylić aż o tyle. Lecz jeśli to nie była pomyłka, to ta różnica nie miała żadnego sensu, ponieważ wynikało z niej, że Michela oszukiwała samą siebie. Chyba że…
– Halo, doktor Licalzi? Mówi komisarz Montalbano. Przepraszam, że męczę pana po całym dniu pracy.
– Tak, to był podły dzień.
– Chciałbym się czegoś dowiedzieć… Spytam wprost: czy mają państwo wspólne konto?
– Czy pan, komisarzu, nie został…
– …odsunięty od śledztwa? Tak, ale wszystko już wróciło do normy.
– Nie, nie mieliśmy wspólnego rachunku. Każde miało odrębny.
– Pańska małżonka nie miała swoich dochodów, prawda?
– Nie, nie miała. Robiliśmy w ten sposób: co pół roku przelewałem na jej konto określoną sumę. Jeśli wypadły nieprzewidziane wydatki, mówiła mi, a ja je pokrywałem.
– Rozumiem. Czy pokazywała panu faktury dotyczące budowy domu?
– Nie, tą sprawą w ogóle się nie interesowałem. Ale wiem, że zapisywała wszystkie wydatki w zeszycie. Co jakiś czas prosiła, żebym do niego zajrzał.
– Dziękuję, doktorze, i…
– Czy już pan zadbał?
O co miał zadbać? Nie wiedział, jak odpowiedzieć.
– O twingo – podsunął doktor.
– A, tak, już załatwione.
Przez telefon kłamało mu się jak z nut. Pożegnali się, wyznaczyli sobie spotkanie na piątek rano, kiedy miał się odbyć pogrzeb.
Teraz wszystko nabrało sensu. Prosząc męża o pieniądze na budowę willi, kobieta po prostu go naciągała.
Po zniszczeniu faktur (gdyby Michela żyła, na pewno by je podarła) jedynym świadectwem wydatków pozostałyby wartości zapisane w zeszycie. Pani Michela rozporządzała więc sumą stu piętnastu milionów, jak chciała.
Ale na co potrzebowała tych pieniędzy? Była szantażowana? A jeśli tak, to co miała do ukrycia?
Nazajutrz rano, kiedy już był gotów jechać do pracy, zadzwonił telefon. Przez chwilę wahał się, czy odebrać. Telefon do domu o tej porze na pewno oznaczał wezwanie do komisariatu, zawracanie dupy i ból głowy.
Ale zwyciężyła władza, jaką telefon ma nad ludźmi.
– Salvo?
Od razu rozpoznał głos Livii. Czuł, że uginają się pod nim nogi.
– Livia! Nareszcie! Gdzie jesteś?
– W Montelusie.
Co ona robiła w Montelusie? Kiedy przyjechała?
– Przyjadę po ciebie. Jesteś na dworcu?
– Nie. Zaczekaj, najpóźniej za pół godziny będę w Marinelli.
– Czekam.
Co się działo? Co się, do diabła, działo? Zadzwonił do komisariatu.
– Nie łączcie mnie z nikim, jestem w domu.
W ciągu pół godziny wypił cztery filiżanki kawy, jeszcze raz napełnił maszynkę i postawił na gazie. Wreszcie usłyszał szum nadjeżdżającego i hamującego samochodu. To musiała być taksówka, którą przyjechała Livia. Otworzył drzwi. To jednak nie taksówka – stwierdził – lecz wóz Mimi Augella. Livia wysiadła, samochód zawrócił i odjechał.
Montalbano zaczynał rozumieć.
Zaniedbana, źle uczesana, z podkrążonymi i zaczerwienionymi od płaczu oczami. Ale przede wszystkim jak to się stało, że jest taka mała i krucha? Oskubany wróbelek. Montalbano poczuł, że ogarnia go czułość, wzruszenie.
– Chodź – powiedział, biorąc ją za rękę.
Poprowadził Livię do domu, posadził w jadalni. Poczuł, że cała drży.
– Jest ci zimno?
– Tak.
Poszedł do sypialni, wziął marynarkę i okrył jej plecy.
– Chcesz kawy?
– Tak.
Podał jej wrzątek. Livia wypiła, jak gdyby to była mrożona herbata.
Siedzieli na werandzie. Livia chciała, żeby usiedli właśnie w tym miejscu. Dzień był tak pogodny, że aż wydawał się sztuczny: łagodnych fal nie burzył nawet najlżejszy powiew. Livia długo patrzyła w milczeniu na morze, następnie oparła głowę na ramieniu Salva i zaczęła bezgłośnie płakać. Łzy skapywały jej z twarzy, opadały na stolik. Montalbano wziął ją za rękę, była bezwładna. Miał desperacką chęć zapalić papierosa, ale się powstrzymał.
– Byłam u Francois – powiedziała nagle Livia.
– Domyślam się.
– Nie chciałam uprzedzać Franki. Wsiadłam do samolotu, potem do taksówki i niespodziewanie zwaliłam im się na głowę. Kiedy Francois mnie zobaczył, rzucił mi się w ramiona. Był naprawdę szczęśliwy, że mnie widzi. A ja byłam szczęśliwa, że się do niego przytulam, i wściekła na Francę i jej męża, a przede wszystkim na ciebie. Przekonałam się, że jest dokładnie tak, jak podejrzewałam: ty i oni umówiliście się, że mi go odbierzecie. I zaczęłam ich wyzywać, obrażać. W pewnej chwili, kiedy próbowali mnie uspokoić, zdałam sobie sprawę, że Francois nie ma już przy mnie. Pomyślałam, że go ukryli przede mną, że zamknęli go w jakimś pokoju na klucz. Zaczęłam krzyczeć. Tak głośno, że zbiegli się wszyscy: dzieci Franki, Aldo, trzej pracownicy. Pytali siebie nawzajem, ale nikt z nich nie widział Francois. Zaniepokojeni, wyszli z gospodarstwa, wołając go, a ja zostałam sama i płakałam. W pewnej chwili usłyszałam głos: „Livia, jestem tutaj”. To był on. Ukrył się gdzieś w domu, gdy tamci szukali go na zewnątrz. Sam widzisz, jaki on jest. Sprytny i niesamowicie inteligentny.