– Jaką?
– Myślę, że maestro przekreśla w ten sposób konkretne pory, anuluje, przesypia godziny, o których zazwyczaj dawał koncerty. Śpiąc, nie rozpamiętuje.
– Rozumiem. Ale nie mogę się powstrzymać, muszę z nim porozmawiać.
– Może pan spróbować jutro rano, po koncercie.
Piętro wyżej trzasnęły drzwi.
– Słyszał pan? – spytała pani Vasile Cozzo. – Właśnie wyszła jego gospodyni.
Komisarz ruszył do drzwi wyjściowych.
– Komisarzu, proszę pamiętać, że to nie tyle gospodyni, ile ktoś w rodzaju administratorki – uściśliła pani Clementina.
Montalbano otworzył drzwi. Elegancko ubrana, mniej więcej sześćdziesięcioletnia kobieta, schodząc z wyższego piętra, ukłoniła mu się skinieniem głowy.
– Proszę pani, jestem komisarzem…
– Znam pana.
– Idzie pani do domu, więc nie chcę pani narażać na stratę czasu. Czy maestro i pani Licalzi się znali?
– Tak. Od jakichś dwóch miesięcy. Pani Licalzi chciała poznać maestra. On był z tego bardzo zadowolony, lubi piękne kobiety. Okazało się, że mają sobie dużo do powiedzenia. Podałam im kawę, wypili, potem zamknęli się w gabinecie, z którego nie dochodzi żaden głos.
– Dźwiękoszczelnym?
– Tak. Dzięki temu maestro nie przeszkadza sąsiadom.
– Czy kobieta przychodziła jeszcze potem do niego?
– Jeżeli nawet, to nie podczas mojej obecności.
– A kiedy pani bywa obecna?
– Nie widzi pan? Wychodzę wieczorem.
– Proszę zaspokoić moją ciekawość. Skoro maestro nie ma telewizora i nie czyta gazet, to skąd się dowiedział o zabójstwie?
– Ja mu powiedziałam, mimochodem, dziś po obiedzie. Po drodze widziałam klepsydrę z godziną jutrzejszego pogrzebu.
– I jak zareagował maestro?
– Bardzo źle. Poprosił o pastylki na serce, był blady jak ściana. Naprawdę się przestraszyłam! Czy coś jeszcze?
16
Rano Montalbano pojawił się w komisariacie w ciemnoszarym garniturze, bladoniebieskiej koszuli, miał krawat w zgaszonych kolorach i czarne buty.
– Jak z żurnala – ocenił Mimi Augello.
Komisarz nie mógł powiedzieć, że ubrał się tak na recital skrzypcowy, który miał się rozpocząć o dziewiątej trzydzieści, bo Mimi uznałby go za niespełna rozumu. I słusznie, bo cała ta sprawa wyglądała na epizod z domu wariatów.
– Wiesz przecież, muszę iść na pogrzeb – wybąkał.
Wszedł do gabinetu, usłyszał telefon.
– Salvo? Mówi Anna. Przed chwilą zadzwonił do mnie Guido Serravalle.
– Z Bolonii?
– Nie, z Montelusy. Powiedział, że mój numer dała mu kiedyś Michela. Wiedział, że się przyjaźniłyśmy. Przyjechał na pogrzeb, zatrzymał się w „Albergo della Valle”. Spytał, czy pójdziemy potem na obiad. Wyjeżdża po południu. Co mam robić?
– W jakim sensie?
– Nie wiem, ale wydaje mi się, że będę się czuła nieswojo.
– A niby dlaczego?
– Pan komisarz? Mówi Emanuele Licalzi. Czy będzie pan na nabożeństwie żałobnym?
– Tak. O której się rozpoczyna?
– O jedenastej. Potem, prosto z kościoła, samochód z trumną odjedzie do Bolonii. Czy ma pan jakieś nowości?
– Nic ważnego, na razie. Czy zatrzyma się pan w Montelusie?
– Do jutra rana. Jestem umówiony z agencją nieruchomości w sprawie sprzedaży willi. Mam pojechać tam po południu z ich agentem, chce ją zobaczyć. Aha, wczoraj wieczorem, w samolocie, widziałem Guida Serravalle, przyleciał na pogrzeb.
– Musiało to być krępujące – wymknęło się komisarzowi.
– Tak pan uważa?
Doktor Emanuele Licalzi opuścił przyłbicę.
– Proszę się pospieszyć, właśnie zaczyna – powiedziała pani Clementina, prowadząc go do pokoiku przy salonie. Usiedli w skupieniu. Pani Vasile Cozzo założyła z tej okazji długą suknię. Wyglądała jak dama Boldiniego, tyle że starsza. Dokładnie o dziewiątej trzydzieści maestro Barbera rozpoczął koncert. I po niespełna pięciu minutach komisarz poczuł coś, co go dziwnie poruszyło. Miał wrażenie, że w pewnej chwili dźwięk skrzypiec stal się głosem, głosem kobiety, która prosi, żeby ktoś ją wysłuchał i zrozumiał. Powoli, lecz nieuchronnie, nuty zmieniały się w sylaby, a raczej w głoski, i wyrażały lament, składając się na bolesną pieśń o antycznym wręcz dostojeństwie, która chwilami dotykała zenitu palącego, tajemniczego tragizmu. Ten poruszający głos kobiety mówił, że istnieje jakiś potworny sekret, który może zostać zrozumiany tylko przez kogoś, kto potrafi całkowicie poddać się dźwiękowi, jego fali. Zamknął oczy, głęboko wstrząśnięty i wzruszony. Ale w duszy odczuwał również zdziwienie: jak to się stało, że skrzypce tak bardzo zmieniły brzmienie od ostatniego razu, kiedy je słyszał? Nie otwierając oczu, poddał się temu głosowi. I zobaczył siebie samego, jak wchodzi do willi, jak przemierza salon, otwiera kredens, bierze do ręki futerał ze skrzypcami… Oto co go dręczyło, szczegół, który nie pasował do reszty! Świetlista eksplozja, do której doszło w jego głowie, wydobyła z niego jęk.
– Wzruszyło to również pana? – spytała pani Clementina, ocierając łzę. – Jeszcze nigdy tak nie grał.
Koncert musiał zakończyć się właśnie w tej chwili, bo kobieta włączyła telefon, który poprzednio odłączyła od gniazdka, wybrała numer i zaczęła bić brawo.
Tym razem komisarz, zamiast się do niej przyłączyć, wziął słuchawkę do ręki.
– Maestro? Mówi komisarz Montalbano. Koniecznie muszę z panem porozmawiać.
– Ja z panem też.
Montalbano odłożył słuchawkę, potem impulsywnie objął panią Clementinę, pocałował ją w czoło i wyszedł.
Drzwi otworzyła gospodyni-administratorka.
– Napije się pan kawy?
– Nie, dziękuję.
Cataldo Barbera wyszedł mu naprzeciw z wyciągniętą ręką.
O tym, jak będzie ubrany, komisarz myślał, wchodząc po schodach. Zgadł bez pudła: maestro, który był mężczyzną drobnej budowy, o białych włosach, czarnych, małych oczach o bardzo intensywnym spojrzeniu, miał na sobie świetnie skrojony frak.
Jedyną rzeczą, która nie pasowała do reszty, był biały jedwabny szalik, owinięty wokół dolnej części twarzy. Okrywał nos, usta i brodę, odsłaniając jedynie oczy i czoło. Był spięty złotą szpilką.
– Proszę się rozgościć – powiedział uprzejmie Barbera, prowadząc komisarza do dźwiękoszczelnego gabinetu.
W środku stał kredens z pięciorgiem skrzypiec, skomplikowany zestaw stereo, regały biurowe ze stłoczonymi płytami CD, płytami winylowymi i taśmami, a także biblioteka, biurko i dwa fotele. Na biurku leżały jeszcze jedne skrzypce, widocznie te, na których maestro dopiero co skończył grać.
– Dziś grałem na skrzypcach Guarnieriego – potwierdził przypuszczenia komisarza maestro, wskazując je palcem. – Mają niezrównane brzmienie, niebiańskie.
Montalbano był z siebie zadowolony: choć nie znał się na muzyce, wyczuł, że brzmienie skrzypiec różniło się od tego, które słyszał na poprzednim koncercie.
– Trzymać w rękach podobny skarb to dla skrzypka, proszę mi wierzyć, prawdziwy cud.
Westchnął.
– Niestety, będę je musiał zwrócić.
– Nie należą do pana?
– Bardzo bym pragnął, ale niestety nie! Tyle że nie wiem, komu mam je zwrócić. Miałem dzisiaj zadzwonić do kogoś z komisariatu, żeby wyłożyć problem. Ale skoro pan tu jest…
– Do pańskiej dyspozycji.
– Widzi pan, te skrzypce należały do biednej pani Licalzi.
Komisarz czuł, że ma nerwy naciągnięte jak struny; gdyby maestro musnął go smyczkiem, na pewno wydałby dźwięk.