Выбрать главу

– Postaram się, Mimi. Dziękuję.

– Komisarz Montalbano? Mówi Clementina Vasile Cozzo.

– Bardzo mi miło.

– Proszę odpowiedzieć krótkim „tak” albo krótkim „nie”: czy dobrze się spisałam?

– Doskonale. Czyli tak.

– Proszę odpowiadać tylko „tak” albo „nie”. Czy przyjdzie pan dzisiaj do mnie na kolację koło dziewiątej?

– Tak.

Fazio wszedł do komisariatu z miną zwycięzcy.

– Wie pan co, komisarzu? Dręczyło mnie jedno pytanie: jeżeli dom Licalzich nie był jeszcze gotowy i pani Michela korzystała z niego tylko sporadycznie, to gdzie nocowała, kiedy przyjeżdżała z Bolonii do Vigaty? Zadzwoniłem więc do kwestury w Montelusie, do kolegi, który sprawdza meldunki w hotelach, i otrzymałem odpowiedź. Pani Michela Licalzi zatrzymywała się zawsze w hotelu „Jolly” w Montelusie. Ostatnio zameldowała się tam siedem dni temu.

Fazio wyrwał go z odrętwienia. Montalbano obiecywał sobie, że zadzwoni do Bolonii, do doktora Licalziego, kiedy tylko znajdzie się w komisariacie, ale zapomniał – to, co Mimi Augello wspomniał o Francois, trochę go zaniepokoiło.

– Pojedziemy od razu? – spytał Fazio.

– Chwila.

Zupełnie nieuzasadniona myśl przeleciała mu błyskawicznie przez głowę, pozostawiając za sobą leciutki zapach diabelskich perfum – swąd siarki. Wziął od Fazia numer telefonu Licalziego, zapisał go na karteczce, którą od razu schował do kieszeni, i zadzwonił.

– Szpital? Mówi Montalbano, jestem komisarzem policji w Vigacie. Chciałbym rozmawiać z doktorem Emanuele Licalzim.

– Proszę zaczekać.

Czekał posłusznie i cierpliwie. I kiedy już cierpliwość prawie go opuściła, odezwała się recepcjonistka.

– Profesor Licalzi jest na sali operacyjnej. Proszę spróbować za pół godziny.

– Zadzwonię do niego po drodze – powiedział do Fazia. – Weź ze sobą komórkę.

Zadzwonił do sędziego Tommaseo, poinformował go o odkryciu Fazia.

– Ach, zapomniałem panu powiedzieć! – zawołał Tommaseo. – Spytałem doktora o adres, pod którym jego żona zatrzymywała się tutaj. Powiedział, że go nie zna, że to zawsze ona do niego dzwoniła.

Montalbano poprosił, żeby sędzia przygotował nakaz rewizji, po który natychmiast miał posłać Galla.

– Fazio, wiesz, jaką specjalizację ma doktor Licalzi?

– Tak. Chirurg ortopeda.

W połowie drogi pomiędzy Vigatą a Montelusą komisarz ponownie zadzwonił do szpitala w Bolonii. Po niedługim oczekiwaniu usłyszał głos stanowczy, lecz ludzki.

– Licalzi, słucham.

– Przepraszam, że przeszkadzam, profesorze. Nazywam się Salvo Montalbano, jestem komisarzem policji w Vigacie. Zajmuję się zabójstwem pańskiej żony. Przede wszystkim proszę przyjąć szczere wyrazy współczucia.

– Dziękuję.

Ani słowa więcej, ani słowa mniej. Komisarz pojął, że inicjatywa należy wyłącznie do niego.

– Powiedział pan dziś sędziemu, że nie zna adresu, pod którym żona się tu zatrzymywała.

– To prawda.

– Nie możemy go znaleźć.

– Pomiędzy Montelusą a Vigatą jest chyba ograniczona liczba hoteli, prawda?

Profesor Licalzi nie wykazywał chęci do współpracy.

– Proszę wybaczyć, że nalegam. Czy na jakiś wyjątkowy przypadek nie przewidzieliście…

– Nie sądziłem, by mogły się pojawić podobne przypadki. W każdym razie w Vigacie mieszka mój daleki krewny, z którym Michela była w kontakcie.

– Czy mógłby pan…

– Nazywa się Aurelio Di Blasi. A teraz proszę wybaczyć, muszę wracać na salę operacyjną. Jutro około południa będę u pana w komisariacie.

– Jeszcze jedno pytanie. Czy zawiadomił pan tego krewnego o tragedii?

– Nie. A niby dlaczego?

4

– Ach, cóż to za uprzejma, elegancka i piękna kobieta! – wykrzyknął Claudio Pizzotta, wytworny sześćdziesięciolatek, dyrektor hotelu „Jolly” w Montelusie. – Czy coś się stało?

– Prawdę mówiąc, jeszcze nie wiemy. Dzwonił do nas z Bolonii pan Licalzi, którego niepokoi brak wiadomości od żony.

– Istotnie, o ile wiem, pani Licalzi wyszła z hotelu w środę wieczorem i od tamtej pory już się u nas nie pojawiła.

– I nie zastanowiła was jej nieobecność? Jest już chyba piątek.

– To prawda.

– Uprzedziła was, że przenocuje gdzie indziej?

– Nie. Ale widzi pan, komisarzu, pani Licalzi zatrzymuje się u nas już od dwóch lat, mieliśmy zatem dość czasu, żeby zapoznać się z jej trybem życia. Z trybem, który nie należy… że tak powiem… do tradycyjnych. Pani Michela jest kobietą, której nie można nie zauważyć, rozumie pan? A poza tym zawsze w stosunku do niej żywiłem szczególną troskę.

– Tak? A jakiego rodzaju?

– Cóż, pani Licalzi ma dużo biżuterii, i to znacznej wartości. Naszyjniki, bransoletki, kolczyki, pierścionki… Wielokrotnie prosiłem, żeby zdeponowała je w naszym sejfie, lecz ona zawsze odmawiała. Trzyma je w czymś w rodzaju worka, bo nie nosi torebek. Za każdym razem zapewniała mnie, że mogę być spokojny – nie zostawi biżuterii w pokoju, tylko zabierze ją ze sobą. Ale i tak się bałem, że ktoś wyrwie jej ten worek. A ona tylko się uśmiechała i nie było sposobu, żeby ją przekonać.

– Wspomniał pan o szczególnym trybie życia pani Licalzi. Czy mógłby to pan sprecyzować?

– Oczywiście. Pani Licalzi uwielbia późno wracać. Często wraca o świcie.

– Sama?

– Zawsze.

– Pijana? Podchmielona?

– Nigdy. Przynajmniej tak twierdzi nocny portier.

– Czy może pan mi wyjaśnić, z jakiego powodu rozmawia pan o pani Licalzi z nocnym portierem?

Claudio Pizzotta oblał się rumieńcem. Widać było, że wiązał z panią Michela jakieś skryte nadzieje.

– Rozumie pan, komisarzu… Taka piękna kobieta, sama… To chyba zrozumiałe, że budzi ciekawość, nieprawdaż?

– Powróćmy do jej trybu życia.

– Pani Licalzi śpi mniej więcej do południa i nie chce, żeby jej przeszkadzano pod żadnym pozorem. Zaraz po przebudzeniu zamawia śniadanie do pokoju, zaczyna działać, odbierać telefony.

– Dużo?

– Jej rachunki obciąża niekończąca się lista połączeń.

– Czy wie pan, do kogo dzwoniła?

– Można się dowiedzieć, ale potrzeba na to czasu. W pokoju wystarczy wybrać zero, żeby połączyć się potem bezpośrednio nawet z Nową Zelandią.

– A połączenia przychodzące?

– Trudna sprawa. Kiedy recepcjonistka odbiera telefon, od razu łączy z numerem pokoju. Choć jest pewna możliwość.

– Jaka?

– Że ktoś, kto dzwoni i nie zastaje pani Licalzi, zostawia informację. W takim przypadku portier dostaje specjalny druk, który wkłada do przegródki z kluczem.

– Czy pani Licalzi jada obiady w hotelu?

– Rzadko. Wie pan, po obfitym i późnym śniadaniu… Ale zdarza, się. Kierownik sali opowiedział mi kiedyś o obyczajach pani Licalzi przy stole.

– Przepraszam, ale nie rozumiem.

– W naszym hotelu zatrzymuje się mnóstwo gości, zwłaszcza biznesmenów, polityków, przedsiębiorców. I wszyscy prędzej czy później zaczynają się do niej zalecać. Puszczają oko, posyłają uśmieszki, kierują bardziej lub mniej bezpośrednie propozycje. Tymczasem pani Licalzi, jak opowiedział mi kierownik sali, nie ma zwyczaju robić miny urażonej madonny, ba, wręcz odwzajemnia te wszystkie oczka, uśmieszki… Ale kiedy przychodzi co do czego, to nici. Zalotnicy muszą obejść się smakiem.

– O której godzinie wychodzi?

– Około szesnastej. I wraca późną nocą albo o świcie.

– Musi mieć wielu znajomych w Montelusie i Vigacie.

– Zapewne.

– Czy zdarzało się już, że wracała do hotelu jeszcze później niż nad ranem?

– Chyba nie. Portier na pewno by mi o tym powiedział.

Przyjechali Gallo i Galluzzo, wymachując nakazem rewizji.

– Który pokój zajmuje pani Licalzi?

– Sto osiemnasty.

– Mam nakaz.

Dyrektor Pizzotta zrobił urażoną minę.

– Ależ, panie komisarzu! Nie musiał się pan uciekać do takich formalności! Wystarczyło poprosić… Zaprowadzę was.

– Nie, dziękuję – uciął sucho Montalbano.

Dyrektor wydawał się już nie tyle urażony, co wręcz spotwarzony.

– Idę po klucze – powiedział powściągliwie.

Wrócił po chwili z kluczem i stosikiem karteczek z informacjami od osób, które dzwoniły do pani Licalzi, lecz nie zastały jej w hotelu.

– Proszę – powiedział, wręczając klucz, nie wiedzieć czemu, nie komisarzowi, lecz Faziowi, a karteczki Gallowi.

Błyskawicznie, w niemieckim stylu, skłonił głowę przed Montalbanem, odwrócił się i odszedł sztywno, krokiem drewnianej marionetki.