Выбрать главу

Tu również byli jej przodkowie, Obcy.

– Ale przystojniacy – stwierdził Tsi-Tsungga, może nie elegancko, lecz szczerze. – Człowiek czuje się przy nich jak śmieć.

I rzeczywiście, ci Obcy byli naprawdę piękni. Znaj- dowali się wśród nich zarówno mężczyźni, jak i kobiety, o wzroście co najmniej dwu i pół metra, mieli wielkie, całkowicie czarne oczy, które przekazali w spadku Lemuryjczykom i wszystkim, w których żyłach płynęła lemuryjska krew, na przykład Dolgowi. Ale oczy Tsi iskrzyły zielenią oczu elfów. Obcy mieli długie czarne włosy i cery tak świeże jak rosa o poranku. Uśmiechali się przyjaźnie do oniemiałych gości i zaprosili ich do ogromnego okrągłego audytorium. Tam przybysze zajęli miejsca w rzędach ławek, na wyszukanych miękkich fotelach obciągniętych jasnobłękitnym puszystym welurem, doskonale harmonizującym z kremowymi, równie puszystymi dywanami na podłodze.

Kata mało nie ukręciła sobie głowy, żeby zajrzeć w kopułę na sklepieniu, ozdobioną drobnym połyskliwym wzorem.

– To gwiazdy – wyjaśniła Misa. Córeczka popatrzyła na nią zdumiona.

– Jak Wiazecka?

– Tak, Gwiazdeczka właśnie od nich wzięła swoje imię. Dlatego, że jej oczy błyszczą jak gwiazdki.

Mała Gwiazdeczka słuchała tego z wielkim zadowoleniem, ona też odchyliła głowę i podziwiała pięknie zdobione sklepienie.

Jakaś kobieta z rodu Obcych wyjaśniła życzliwie:

– Umieściliśmy je tam, by przypominały nam o gwiaździstym niebie ponad światem na zewnątrz.

– Tak, tak – pokiwała głową Misa. – Doskonale to rozumiem.

Potem w sali zapadła cisza.

Większość nowo przybyłych przeczuwała, że już niedługo otrzymają wyjaśnienie bardzo wielu zagadek, które od dawna nie dawały im spokoju.

10

W Małym Madrycie, mieście nieprzystosowanych, luksusowa prostytutka Zenda wróciła do domu, spędziwszy tę noc u przyjaciółki, oczywiście po części na zabawie z mężczyznami. Nocleg poza domem był rzeczą jak najbardziej naturalną, często tak robiła, nikt więc nie mógł postawić znaku zapytania przy tak sformułowanym alibi.

Bała się wracać do domu. Ponieważ noc bardzo się przeciągnęła, spóźnił się też poranek i Zenda dopiero około południa była gotowa, by opuścić dom przyjaciółki.

Czy powinna kogoś z sobą zabrać? Nie, to mogłoby wydawać się dziwne. Będzie musiała zebrać całą odwagę i zmobilizować cały swój talent aktorski, by przyjąć na siebie ten wstrząs.

Sąsiadka z domu po drugiej stronie ulicy była u siebie. Grabiła liście w ogrodzie. Doskonale, Zenda zadbała o to, by kobieta ją zobaczyła. Powitała ją wesołym „Dzień dobry, jaki miły ranek, to znaczy południe, wczorajszy wieczór troszkę mi się przeciągnął”. Chichotała przy tym przepraszająco. Tak, tak, sąsiadka widziała ją i kręciła głową.

Zenda weszła do swego domu. Udał jej się bardzo naturalny okrzyk przerażenia, zaraz wybiegła na ulicę, wołając histerycznie, że na podłodze w jej przedpokoju leży martwy Strażnik. Co robić? Ktoś go zabił, u niej w domu!

Wezwano innych Strażników. Zendzie pozwolono odpocząć chwilę u sąsiadki, nie miała sił wracać do domu, dopóki on tam był.

Żądała stanowczo, by go stamtąd usunąć, inaczej ona tego nie wytrzyma.

Wreszcie nadjechał ambulans i zabrał ciało, na szczęście.

A zaraz potem zjawił się wysoko postawiony Strażnik, żeby przesłuchać Zendę. Liczyła się z tym i miała przygotowaną obronę.

A jak wiadomo, najlepszą formą obrony jest atak:

– Co to za jeden? Dlaczego wszedł do mojego domu? Nic z tego nie rozumiem!

Strażnik odpowiedział:

– Jego imię brzmi Sardor, roznosił po domach eliksir Madragów. Nie było cię, gdy się zjawił?

– Ach, nie, oczywiście, że nie. Byłam…

Nie, nie, uważaj, nie wolno ci mówić za dużo, Zendo! Nie mów, że siedziałaś w tym barze, bo przecież nie wiesz nawet, kiedy on przyszedł!

– Nie było mnie w domu od wczorajszego popołudnia, nie mam więc pojęcia, co się stało.

Nagle twarz jej się rozjaśniła. Długo już ćwiczyła tę minę.

– Ach, chwileczkę! Spodziewałam się wczoraj pewnej wizyty, całkiem o tym zapomniałam. Jakaż ja jestem bezmyślna! Biedna dziewczyna, przyszła tu na próżno.

– Jaka dziewczyna?

Zenda beztrosko machnęła ręką.

– Ach, to poprzednia lokatorka, mieszkała w tym domu przede mną. Była już raz wcześniej wczoraj, żeby coś stąd zabrać, zdaje się, że maszynę do szycia, a kiedy wyszła, zorientowałam się, że zostawiła kurtkę przewieszoną przez oparcie krzesła. Zadzwoniłam do jej matki, która przyrzekła, że córka przyjedzie po nią po południu, ale potem całkiem o tym zapomniałam. Okropna ze mnie gapa!

Doskonale, nie mogę wyjść na zanadto bystrą, zawsze dobrze jest przyznać się do słabości, to budzi zaufanie.

Strażnik popatrzył na nią i zawahał się przez moment.

– Jakiego koloru była ta kurtka?

– Ojej, tego nie pamiętam. Może niebieska, w dwóch różnych odcieniach? Tak, chyba tak.

– Jak nazywa się ta dziewczyna?

Zenda długo szukała w pamięci, choć przecież odpowiedź znała doskonale.

– Czy ci poprzedni właściciele nie noszą przypadkiem nazwiska Anderson? A na imię miała… jakoś tak niezwykle. Lilja, tak, właśnie tak.

Zadrżała.

Strażnik natychmiast to zauważył i zainteresował się powodem.

– Nie, to nic takiego.

– W sprawie takiej jak ta ważne są wszystkie szczegóły.

– No cóż, nie lubię źle mówić o ludziach, ale… A więc ta dziewczyna… Pamiętam, że poczułam się nieswojo, kiedy okazała bardzo wielkie zainteresowanie moim diamentowym naszyjnikiem, który zdjęłam i później schowałam do szkatułki.

– W przedpokoju?

– Tak, przechowuję tam sporo wartościowych przedmiotów. My tutaj, w mieście, ufamy sobie nawzajem. Mieszkają tu przecież sami uczciwi ludzie.

Mina Strażnika wskazywała na to, że ma własne zdanie na temat miasta nieprzystosowanych. Wyjął z kieszeni jakiś naszyjnik.

– Czy to ten?

Zenda szeroko otworzyła oczy.

– Ależ tak, gdzie go znaleźliście? Przeszukiwaliście moje szuflady?

– Nie, nie, leżał zupełnie gdzie indziej. Czy możemy teraz prosić o bardzo dokładne zeznanie? Przedstawienie wszystkiego, co robiłaś wczoraj w dzień, potem w nocy aż do dzisiaj.

– Moje zeznanie? Moje? Nie myśli pan chyba…

– Ja nic nie myślę. Muszę po prostu dotrzeć do wszystkich faktów, jakie mają związek z tą sprawą.

Zenda popatrzyła na niego z kwaśną miną, ale odśpiewała jak z nut wyuczoną lekcję o tym, jak to siedziała w barze od wczesnego popołudnia, a potem wraz z przyjaciółką poszła do niej do domu i przebywała tam aż do teraz. Mnóstwo osób mogło to poświadczyć.

Strażnik pokiwał głową. Zendzie pobrano odciski palców i przykazano nie opuszczać miasta, na wypadek gdyby trzeba było dopytać się o jeszcze jakieś szczegóły.

Wreszcie Strażnik ku jej niezmiernej uldze opuścił dom. O ile Zenda dobrze zrozumiała, to zamierzał udać się do młodej Lilji. Doskonale, ta dziewczyna wyglądała na taką grzeczną hipokrytkę. Niech sobie trochę pocierpi.

A więc znaleźli naszyjnik w kieszeni kurtki dziewczyny. Fantastycznie! Wszystko odbywało się dokładnie według planów Zendy.

Strażnik odszukał dom Lilji w Sadze, zastał w nim jedynie matkę.

Niestety, nie wiedziała, czy Lilja po południu wybrała się do Małego Madrytu, ona sama bowiem całe popołudnie i wieczór spędziła poza domem. Była jednak przekonana, że córka poszła po kurtkę, Lilja należała do bardzo obowiązkowych. A tak w ogóle, to o co chodzi, czy coś się stało?