Owszem, ostatnio na ulicach Sagi widywał małe pieski, a potem nagle… musiał stanąć twarzą w twarz z dwoma olbrzymimi wilkami w pałacu Marca! Wyglądało na to, że nikt poza nim się ich nie boi, lecz one jakby wyczuły strach Miszy, choć starał się go zwalczyć i nikomu nie pokazać, bo podeszły do niego, odsłaniając swoje straszliwe zębiska w ziejących paszczękach przysuniętych tuż do jego twarzy. Ale w oczach błyszczał im śmiech. Drwiły z jego lęku.
To był doprawdy straszny moment.
Wcale nie lepiej było, gdy całe towarzystwo wpuszczono między zwierzęta w tamtej dziwnej krainie, zwierzęta wielkie jak domy, skradające się zdradziecko, patrzące spode łba i wyciągające szyje. Niektóre tak prędkie, że oczy mało nie wyszły mu z orbit. Mało brakowało, a przestałby nad sobą panować ze strachu.
Dobrze, że była przy nim wtedy Elena. Nie odstępowała go na krok i opowiadała o każdym poszczególnym zwierzęciu, choć sama nie wszystkie znała. Namówiła go, żeby pogłaskał granatowoczarnego kota po grzbiecie, a zwierzę w dowód wdzięczności pozostawiło na jego białych spodniach kilkaset czarnych włosów. Elena wyjaśniła mu, że wszystkie tutejsze zwierzęta są przyjaźnie nastawione i pragną kontaktu, ale Misza patrzył na jagnięta, które lękliwie wymykały się Gwiazdeczce i Kacie, i uznał, że wcale tak nie jest.
Elena była taka miła. Zajmowała się nim prawie tak jak rodzice, wspierała i pomagała we wszystkim, zawsze gotowa do pomocy, myślała tylko o jego dobru. Różniła się od Berengarii, ta dziewczyna nie wyglądała na osobę pełną matczynej troski, zajmowała się głównie samą sobą. (Tutaj Misza się omylił jak wiele innych osób przed nim, ponieważ Berengaria za taką właśnie pragnęła uchodzić, w taki sposób wykreowała własny image i Misza też dał się oszukać).
Siedział, uśmiechając się do siebie na myśl o Elenie, gdy zawołał go ojciec:
– Nie chcesz wiedzieć, co jest w tym liście, Misza? A w domyśle: sam jestem strasznie ciekaw i nie mam cierpliwości dłużej czekać.
– Oczywiście.
Wstał, wciąż nie bez wysiłku. Do pewnych ruchów trudniej było się przyzwyczaić niż do innych. Kłopoty sprawiało mu właśnie wstawanie z pozycji siedzącej.
Misza, rzecz jasna, nie umiał czytać, lecz zaproponowano mu naukę. Do szkoły mógł chodzić tak długo jak tylko chciał, a Elena zaofiarowała się, że chętnie nauczy go podstaw. Misza zgadzał się na wszystko.
Matka nie najlepiej radziła sobie z czytaniem, ale Elis, ojciec, był wioskowym nauczycielem, opanował więc tę sztukę.
O jednej tylko rzeczy zapomnieli: rozumieli wszystkie języki w mowie, lecz niestety, aparaciki Madragów nie potrafiły odcyfrowywać pisanego tekstu. Okazało się, że obcy jest nie tylko język, lecz i alfabet. Elis znał jedynie cyrylicę.
Musieli kogoś wezwać na pomoc, Misza zaproponował, by była to Elena, a rodzice prędko uznali, że to dobry pomysł.
Misza jeszcze przez chwilę spierał się z ojcem, który z nich zatelefonuje. Obaj nauczyli się obsługiwać aparat, lecz nie bardzo mieli do kogo dzwonić. Matka telefonu się bala. Wreszcie Elis oddał słuchawkę synowi.
Tak miło było usłyszeć głos Eleny, że Miszę kompletnie zatkało, zapomniał, że powinien mówić. Gdy jednak wreszcie wydusił z siebie pytanie, Elena zaraz powiedziała, że chętnie przyjdzie. Rozległo się ciche stuknięcie, gdy odłożyła słuchawkę, zostawiając Miszę w próżni.
Wrócił do swego pokoju, by ładnie się ubrać, i stanął zatopiony w myślach.
Gdy spotkanie w audytorium dobiegło końca, Obcy zażyczyli sobie obejrzeć jego i dzieci. Prosili, by opowiedział o swoim życiu, o ślepocie i ciężkim kalectwie. Rozdrapywanie dawnych ran było dość bolesne, musiał powrócić do świata, który pozostawił już tak daleko za sobą, że teraz wydawał mu się wprost nierzeczywisty.
Zbadali potem jego twarz, zwłaszcza okolice oczu, a potem dotykali jego ramion, mrucząc coś o cudzie.
Nieświadomi zakazu wydanego przez innych, podprowadzili go do wielkiego lustra i Misza po raz pierwszy miał okazję ujrzeć samego siebie.
Drgnął na widok wysokiego mężczyzny, widocznego w tej dziwnej ścianie. Przeraził go wygląd twarzy tego człowieka, zwłaszcza miejsc wokół oczu. Nic brzydszego dotychczas nie widział.
Upłynęła dość długa chwila, zanim wreszcie zrozumiał i był w stanie zaakceptować, że oto patrzy na siebie samego.
Stał teraz, naciągając swoją najlepszą koszulę przez głowę, kiedy znowu doznał szoku.
Powrócił do czarnej jak węgiel ciemności w swojej małej komórce za piecem, nie miał rąk ani nóg, nie miał oczu. Musiał prosić o pomoc we wszystkim. Ciemność, niemożność poruszenia się…
Gdyby wtedy Marco i Berengaria nie przyszli…
Nogi się pod nim ugięły, aż przysiadł na łóżku. Zdołał jakoś naciągnąć koszulę, lecz musiał uchwycić się poręczy łóżka, by zapanować nad gwałtownym drżeniem, jakie ogarnęło całe ciało.
Wreszcie uspokoił się na tyle, by móc ubrać się do końca i wyjść do rodziców czekających we wspólnym pięknym salonie. Powiedzieli, że wygląda wspaniale. Jakże by mogło być inaczej, włożył wszak niedzielne ubranie!
Czekał teraz na Elenę i czuł, że znów ogarnia go napięcie. Tym razem jednak inne. Co jest w tym liście, jakie przygody czekają go teraz? No tak, wiedział, że jemu potrzeba czasu, Elena miała przygotować go do wprowadzenia do grupy przyjaciół i do pracy, jaka się z tym łączyła. Kilka dni musieli więc dostać, ale później? Co go czeka później?
Próbował zignorować nieprzyjemne wrażenie strachu pełznącego wzdłuż kręgosłupa i niepewności.
Czy on naprawdę tego chce?
16
W głównej kwaterze Strażników panowała niezwykła cisza. Lilja zastanawiała się, czy jest noc, bo na to właśnie wyglądało.
Matce przekazano wiadomość o córce, to znaczy powiedziano jej, że Lilja nocuje u koleżanki. To musiało wystarczyć.
Oczywiście nie było mowy o siedzeniu w celi, Lilji oddano do dyspozycji pokój, wręcz prawie mieszkanie, z kącikiem kuchennym i toaletą. Dostała nawet telewizor, żadna specjalna krzywda więc jej się nie działa.
Ale czuła się bardzo samotna. Naprawdę dość miała czasu na myślenie, a tego właśnie nie chciała. Pojawił się ów nowy problem z tą okropną Zendą Brown, no a przede wszystkim Goram nawet na chwilę nie schodził jej z myśli.
Na pewno już wyjechał, wszystko się skończyło, definitywnie. Marzenie o historii miłosnej urwało się, zanim cokolwiek zdążyło się rozpocząć.
Usłyszała odgłosy rozmowy dobiegające z głębi budynku, wyglądało na to, że ktoś przyszedł. Docierał jakiś nieznany jej głos.
Dźwięk kroków na miękkich podeszwach.
Rozległo się krótkie, dość natarczywe pukanie do jej drzwi. Gdy za drugim razem podjęła próbę, udało jej się wreszcie wydusić z siebie krótkie „proszę wejść”.
Do środka wszedł wysoki Lemuryjczyk o bardzo władczej postawie. Popatrzył na nią z góry i Lilja natychmiast poderwała się z krzesła. To jednak również nie na wiele się zdało, wciąż musiała odchylać głowę, żeby móc spojrzeć mu w twarz.
– Lilja Anderson? To ja będę prowadził twoją sprawę.
– Adwokat?
– Można tak powiedzieć. Właściwie tak naprawdę adwokatem nie jestem.
– Widzę, że pan…
Lemuryjczyk pokręcił głową.
– Że jesteś Strażnikiem. I… o tak, w dodatku z Elity Strażników. Dokładnie tak jak Goram.
Ogromnie ją to ucieszyło.
– Jestem ich przywódcą. Możesz spokojnie ze mną rozmawiać, chcę ci tylko pomóc.
– Och, dziękuję. Tak mi przykro, że Goram już wyjechał.
– Rozumiem, wszystkim nam go żal.