– Wciąż zdarzają się cuda – szepnęła cicho dziewczyna. – I to cuda dobre.
Lecz gdy Jaskari mówił o nieopisanym pięknie, zerknął też na nią. Bo w wiecznie panującym tutaj zmroku Berengaria wyglądała co najmniej równie cudownie jak zielona trawa w udręczonej dolinie.
W tym czasie na szczycie góry pracowano ciężko i efektywnie. Dziewczynki w gondoli zatykały uszy palcami, gdy wielkie świdry wżerały się w skałę, by przygotować zamocowanie dla cokołu.
Postanowiono rozciągnąć od masztu na wszystkie strony grube stalowe druty i przymocować je do skał otaczających płaskowyż. Ale to zadanie na później, teraz najważniejszy był fundament.
Dziewczynki w gondoli nieprzerwanie rozmawiały ze sobą. Uznały, że w tym dziwnym miejscu jest zimno, ciemno i za dużo hałasu. Madragowie zaglądali do nich od czasu do czasu, pilnując, by nie narobiły zbyt dużo bałaganu. Gwiazdeczka była zdolna do wszystkiego, a Kata skoczyłaby za nią w ogień.
Latarnie zapalone na zewnątrz pomogły rozwiać nieco ponury nastrój wśród tych gór strachu. Robotnicy często myśleli o tych, którzy dobrowolnie wyprawili się w mroczne doliny, by pojmać drapieżniki. Ci poszukiwacze przygód… Podobno byli wśród nich tacy, którzy naprawdę potrafili czarować. W grupie znajdował się książę Marco, czarnoksiężnik i jego syn, Obcy, prawdziwa czarownica, co prawda dobra, lecz niekiedy złośliwa, no i jeszcze duchy, oraz najpotężniejsi ze Strażników. Silna grupa, ale w jej skład wchodziły również młode kobiety. Że też miały tyle odwagi…
Robotnicy spoglądali na górską krainę, poprzecinaną głębokimi dolinami, i ciarki przechodziły im po plecach. Przecież i tak strasznie było stać tutaj, gdzie zimno przenikało do szpiku kości.
Mówiono im o ptakach, o wielkich, czarnych drapieżnych ptakach, których należało się wystrzegać. Monterzy od czasu do czasu zerkali na Strażnika Telia, wyznaczonego do ich ochrony. Polecono im także czym prędzej chować się w gondolach, gdyby ptaki ruszyły do ataku. Drapieżników natomiast obawiać się nie musieli, podobno nie opuszczały dolin.
Uf, monterzy przyspieszyli tempo, cóż to za okropne miejsce!
– Aha – powiedziała zadowolona Indra. – I co ty na to, Goramie? Nie najgorzej, prawda?
– Wyznaczono nam najtrudniejszą dolinę – pokiwał głową. – Tę ze zniszczonymi fabrykami. No i proszę, cała dolina, wszędzie tam, gdzie przedtem była zupełnie naga, teraz jest zielona.
– Znaleźliśmy ten wodospad, który w nią spływał – przyznała Indra. – Właściwie więc nasze zadanie wcale nie było takie trudne.
Miała wielką ochotę spytać go, jak się układa między nim a Lilja, podejrzewała jednak, że ten temat to dla niego świeża rana, uznała więc, że lepiej milczeć. A to jak na Indrę było dużym osiągnięciem.
Goram ciągnął:
– Wszystkie te straszne budowle zostaną stąd usunięte, gdy tylko zaświeci Święte Słońce.
– Tu może się zrobić naprawdę ładnie, Goramie.
– Bez wątpienia. A teraz chodź, wracamy na szczyt.
Poszła za nim do gondoli w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku. Doskonale rozumiała Lilję. Goram był wspaniałym Lemuryjczykiem i miał też w sobie coś z czystości Galahada.
Indrze szczerze było żal młodziutkiej dziewczyny. Nie można przecież zakochać się w świętym!
Kirowi i Sol nie poszło równie łatwo.
Przydzielono im dolinę, w której tak długo stał i gdzie wciąż jeszcze leżały szkielety czerwonookich wojowników.
Mieli kłopoty ze znalezieniem jakiejś wody, zorientowali się natomiast, że kości wojowników przyciągnęły niepożądanych intruzów.
Kiro sięgnął po maleńki mikrofon, który miał na piersi.
– Faronie – powiedział cicho. – Mamy tu trzy drapieżniki. Czy próbować je oszołomić?
– Nie – odparł Faron. – Jedynie w razie najwyższej konieczności. One są trzy, a was tylko dwoje. Trzymajcie się od nich z daleka, zaraz nadejdzie pomoc.
– A co się dzieje u was?
– Marco i Móri mają jakieś kłopoty. Muszą walczyć z olbrzymim stadem ptaków, schronili się wśród skał. Erion pospieszył im z odsieczą.
Usłyszeli, że Faron się uśmiecha.
– Zdaje mi się, że Móri próbuje zaklęć na ptakach. My natomiast tropimy resztę czworonożnych drapieżników, to znaczy robią to Geri i Freki, a Dolg, Ram i ja po prostu za nimi idziemy. Dobrze, że daliście nam znać, bo brakowało nam właśnie trzech sztuk Wilki mówią, że tu są ślady tylko czterech zwierząt.
– Przyjemnego polowania i pospieszcie się!
– Ram już wyrusza, a ja opuszczam teraz Dolga, mam inne zadanie.
– Będziesz się poruszał na sposób Farona – uśmiechnął się Kiro.
– Tak, tak, na sposób Obcych.
– No a Dolg? Czy on da sobie radę sam, przeciwko czterem drapieżnikom?
– Po pierwsze, jeszcze się nie natknęliśmy na zwierzęta, a po drugie, są przy nim wilki, bardzo skuteczna ochrona. W dodatku to potrwa zaledwie chwilę, Ram i ja wkrótce znów do niego dołączymy.
Głos Farona ucichł. Widocznie bardzo mu się spieszyło.
– Nadlatuje gondola Rama – ucieszyła się wkrótce Sol. – Dawno nie widziałam nic piękniejszego!
W kamienistej dolinie Berengaria z Jaskarim dotarli do wodospadu. Wypływał z płaskiego bagna czy też raczej moczarów, położonych nieco wyżej w górach. O dziwo, wokół bagniska rosło coś w rodzaju lasu, tu i ówdzie z przesiąkniętej wodą ziemi sterczało ku niebu skarłowaciałe, kalekie skamieniałe drzewo. Ogromnie deprymujący widok.
– Przywrócimy wam siłę do życia – przyrzekła Berengaria.
Z nabożeństwem wylali trochę eliksiru w miejscu, gdzie ukazywał się główny strumień, a potem z ogromną radością patrzyli, jak na bagnisku, a potem coraz dalej w dół doliny zaczyna wyrastać mech.
– To tak jakby malowanie naprawdę pięknego obrazu – szepnęła cicho Berengaria. – Rozumiem teraz całkowite oddanie pracy u malarza tworzącego dzieło.
– Zieleń nie dotarła jeszcze do tego lasu – zauważył Jaskari.
Stali pod jednym z wysokich drzew i przyglądali się swemu osiągnięciu. Drzewo wznosiło się nad nimi czarne i ponure, dziwaczne, miało gęste, sękate i powykręcane gałęzie. Berengaria nie miała ochoty patrzeć w jego koronę. Przed oczami jawiły jej się jakieś straszne, pokraczne figury.
Jaskari w półmroku patrzył na nią, widział jej płonącą uniesieniem twarz, uśmiech na półotwartych ustach, rozjarzone oczy. Wydawała mu się nieopisanie piękna. Równie wysoka jak on, smukła i zgrabna, z ciemnymi włosami kaskadą spływającymi na plecy.
Jej wzrost wcale go nie dziwił, urodę i szczupłe ciało Berengaria odziedziczyła po ojcu, wrażliwym poecie Rafaelu, bo jej matka Amalie zawsze była potężną, mocno zbudowaną kobietą. Była jednak przy tym otwarta i wesoła i właśnie usposobienie dziewczyna odziedziczyła po matce.
Coś zatrzeszczało w suchych gałęziach ponad ich głowami.
Berengaria odwróciła się i uściskała Jaskariego.
– Poradziliśmy sobie z naszym zadaniem, Jaskari, i poszło nam bardzo dobrze!
Nie mógł się powstrzymać, objął ją i pocałował, oszołomiony radością.
Berengaria popatrzyła na niego zdziwiona, no, ale przecież byli przyjaciółmi, więc…
Gdy jednak Jaskari przyciągnął ją do siebie i pocałował jeszcze raz, teraz już inaczej, odsunęła się od niego gwałtownie.
– Ach, co ty robisz! – jęknęła. – Przestań!
– Berengario, ja…
– Zepsułeś wszystko! – wykrzyknęła rozeźlona, tłumiąc płacz.
Jaskari był wstrząśnięty, że dziewczyna reaguje tak gwałtownie.
– To był tylko impuls, niczego przecież nie zepsułem!
– Owszem, tak właśnie się stało! Zepsułeś naszą piękną przyjaźń. Byłeś moim jedynym przyjacielem, a teraz to już niemożliwe!