Выбрать главу

No cóż, a jednak szybko się pożegnali. Dziewczyna uciekła z płaczem, a Strażnik stał, długo za nią patrząc…

Ojoj, najwidoczniej nie jest to wcale jednostronne zadurzenie!

Zaraz jednak uwagę Marca przykuło co innego. Przez rynek podążała nieduża grupka, trzy matki, które ostatnio stale trzymały się razem: Miranda z synkiem Haramem w wózeczku, a z nią Misa i Siska. Właśnie puściły rączki swoich bystrych córeczek. Małe Madrażątko, Kata, i jej najlepsza przyjaciółka Gwiazdeczka puściły się biegiem, kierując się ku jego pałacowi.

Uśmiechnął się lekko i nacisnął przycisk na panelu. Brama, za ciężka dla tak małych dziewczynek, rozsunęła się sama, Marco przyzwyczaił się już do tych wizyt. Były jakby tchnieniem świeżości w jednostajnej szarości codziennego dnia.

Goram już odszedł. Trzy młode kobiety, o ile oczywiście można nazwać licząca, sobie wiele tysięcy lat Misę młodą, zatrzymały się pochłonięte rozmowa… Marco wrócił do swojej nudnej pracy, jak gdyby niczego nie zauważył.

Ciche szepty, dreptanie po błyszczącej podłodze, chichoty przy drzwiach.

– Wejdźcie, Kato i Gwiazdeczko, wiem, że tam jesteście.

Nieco rozczarowane takim udaremnieniem próby sprawienia mu niespodzianki obie małe panienki wyjrzały zza drzwi. Im bardziej jednak zbliżały się do Marca, tym szybciej szły, a na koniec Gwiazdeczka nie wytrzymała i ruszyła biegiem, rzucając mu się w ramiona.

– Osiuń się, Wiazecko, ja tez cę na lence! – prosiła Kata.

– Ja się nie nazywam Wiazecka, ja się nazywam Giazecka – powiedziała Gwiazdeczka z ponurą miną, ale przesunęła się, robiąc miejsce przyjaciółce.

Marco zacisnął zęby, gdy ciężka jak ołów Kata wbiła mu kolano czy też raczej ostrą goleń w udo.

Z ograniczoną możliwością ruchu siedział, każdym ramieniem obejmując jedną dziewczynkę. Kata urosła już tak bardzo, że spod kędzierzawej, charakterystycznej dla wszystkich Madragów grzywki mogła już patrzeć mu prosto w oczy. Ciężaru Gwiazdeczki, malutkiej panienki przypominającej elfa, prawie nie czuł. Córka Siski była niczym płatek maku, miała tak delikatną skórę i prawie nic nie ważyła. Z podziwem patrzyła na swego ulubieńca.

Marco z trudem zachowywał powagę w obliczu takiego uwielbienia.

– Ciśniemy guzicek, Maku?

– Ciśniemy guzicek, Maku? – jak echo powtórzyła Kata.

– Nie, nie wolno wam naciskać na żadne guziki tych aparatów – oświadczył zdecydowanie.

Gwiazdeczka przekrzywiła głowę z błagalną minką jak prawdziwa mała kobietka.

– Tyko jeden?

Marco zacisnął usta.

– Tyko jeden, Maku?

W ostatniej chwili zdążył zatrzymać przypominającą kopyto rączkę Katy, która, nie czekając na wynik tej rozmowy, już chciała uderzyć w cały panel sterowania.

– No dobrze, tylko jeden – westchnął i pokazał Gwiazdeczce który. – Ten, tylko ten.

Dziewczynka z zachwytem dotknęła wskazanego klawisza i na ekranie ukazała się twarz Tsi-Tsunggi.

– Sikunga! – pisnęła Gwiazdeczka uradowana. -Tata! Ceś, tata!

– Tsi, twoja córka mnie terroryzuje – zaśmiał się Marco.

– Och, jej! – przeraził się Tsi. – Zaraz po nią przyjdę.

– Nie, nie, nie trzeba – uśmiechnął się Marco i wyjaśnił przyczynę wezwania. – Bardzo nam tu przyjemnie we trójkę. Trzymaj się, Tsi!

Marco prędko wyłączył ekran, bo Kata zaczynała się już niecierpliwić.

– Telaz ja, moje taty!

No tak, to było dość skomplikowane. Nikt poza samymi Madragami nie wiedział, kto tak naprawdę jest ojcem Katy. Oni posługiwali się swoimi bardzo zawiłymi tablicami dziedziczenia.

– Telaz ja! – Kata wrzasnęła tak, że Marcowi w uszach zatrzeszczały bębenki.

– Dobrze, dobrze, Kato, możesz nacisnąć na… na… Z lękiem zastanowił się, ile klawiszy zdoła naraz objąć duża rączka dziewczynki. Wreszcie wskazał na jeden, położony nieco bardziej z. boku.

– Ten!

Kata machnęła ręką i opuściła ją wreszcie na panel sterowania z taką silą, że wszystko zatrzeszczało. Ale wcelowała dobrze, sygnał alarmowy rozległ się w całym pałacu. Dziewczynki aż zapiszczały z radości.

– Dobrze, że dzisiaj jestem w domu sam – mruknął Marco. – Inaczej zbiegłby się tutaj cały sztab, ciągnąc węże przeciwpożarowe.

– Weze zalowe – powtórzyła Gwiazdeczka, a zaraz po niej Kata jak wierne echo.

Obie dziewczynki raz. po raz wypowiadały nowe słowa, śmiejąc się przy tym radośnie.

Na jednym z aparatów błysnęło światełko i Marco zaraz potem podniósł kartkę, która się wysunęła. Z wielką ulgą zestawił obie dziewczynki na ziemię, Kata bowiem musiała ważyć co najmniej siedemdziesiąt kilo. Potem zmarszczył brwi.

Na samej górze kartki wydrukowany był zwykły emblemat Świętego Słońca, lecz, o dziwo, zobaczył tam również jeszcze inny znak.

Szeroko otwierając oczy ze zdumienia, patrzył na dwa pryzmaty, oparte o siebie i wierzchołkami skierowane w górę.

Symbol Obcych!

– Pobawcie się teraz moimi miniaturowymi zwierzątkami – powiedział do dziewczynek i nie patrząc na nie, wskazał drugi koniec pokoju.

Słyszał ich kroki, lecz cała jego uwaga skoncentrowana była na kartce, którą trzymał w ręku.

Gdy już ją przeczytał, podniósł głowę i cicho szepnął do siebie:

– Co to może znaczyć?

Zalana łzami Lilja, wróciwszy do domu, na kuchennym stole znalazła wiadomość od matki.

Dzwoniła ta Zenda Brown, zostawiłaś u niej kurtkę. Jak można być taką nieporządną? Obiecałam, że przyjedziesz po nią wieczorem.

O, nie, nie pojadę tam jeszcze raz, pomyślała Lilja. Prawie nigdy nie noszę tej kurtki, a nie mam najmniejszej ochoty ponownie spotykać się z tą kobietą. Nie pojadę tam za nic w świecie, a już na pewno nie dzisiaj. Ta kurtka może poczekać.

W liściku matki był jeszcze dopisek: A poza tym kiedy masz zamiar wysadzić swój krzew róży? Niedługo uschnie.

Ach, całkiem zapomniała o tej róży, tyle miała innych spraw.

Po twarzy znów zaczęły toczyć jej się łzy. Goramie, Goramie, nie chcę dłużej żyć!

5

Zendę Brown czekała tego dnia wizyta jeszcze jednego nieproszonego gościa. I była ona znacznie poważniejsza aniżeli odwiedziny mało znaczącej, nieśmiałej dziewczyny jak Lilja, Zjawił się u niej Strażnik, w dodatku Lemuryjczyk. Zenda nienawidziła i Strażników, i Lemuryjczyków, sama nie wiedziała, którzy brzydzili ją bardziej.

A ten tutaj przyszedł w bardzo nieprzyjemnej sprawie.

Przedstawił się, powiedział, że ma na imię Sardor. Zendy wcale to nie obchodziło, z doświadczenia bowiem wiedziała, że Lemuryjczycy nie dają się uwieść. Patrzyli na nią tylko z pogardą zmieszaną ze współczuciem i chyba właśnie za to ich nienawidziła.

Ten tutaj chciał jej dać do wypicia łyk owego fatalnego wywaru.

A Zenda wcale nie zamierzała go wypijać.

– Nie mam teraz na to czasu oświadczyła krótko. – Za parę minut odwiedzi mnie mój dobry przyjaciel, lepiej więc będzie, jeśli pan sobie stąd pójdzie.

Strażnik popatrzył na nią z dziwną miną.

– Jeśli myślisz o fabrykancie butów, Wellsie, to chciałbym przekazać ci od niego pozdrowienia i powiedzieć, że on już więcej cię nic odwiedzi. Wypił wywar i pojął, jaką krzywdę wyrządzał swojej żonie tymi wizytami u ciebie. Liczył na to, że go zrozumiesz, kiedy sama wypijesz eliksir. To samo mówili dyrektor i adwokat, którzy od czasu do czasu cię odwiedzali.

Zenda zapomniała języka w gębie. Jak oni mają czelność, jak mogą przekazywać taką wiadomość przez jakiegoś Strażnika? I iluż to klientów już zdążyła stracić? A ilu jeszcze utraci?