– Dobranoc, Pohler!
– Dobranoc, panie kapitanie. – Fiakier ujął klamkę, ale po kilku sekundach ją puścił. – Ja wiem, że mnie pan nie pamięta. Był pan wtedy pod dobrą muchą. Chcę panu kapitanowi podziękować.
– Przecież już mi pan dziękował! – odparł Mock znużonym głosem. – Że potraktowałem cię jak człowieka. Już to mówiłeś… Idź, bo Bibi zamieni twoją budę w zamtuz!
– Nie za to, panie kapitanie. – Pohler jakby nie usłyszał słów Mocka. – Nie za to, ale za to, że pan kapitan nie drążył teraz po drodze, skąd mnie niby zna, jak się spotkaliśmy i tak dalej… Wiedział pan kapitan, że rozmowa o tym to dla mnie udręka. Że mam żonę i dzieci. Za to dziękuję.
Mock się roześmiał. Wyciągnął rękę do Pohlera.
– Niech ci się dobrze dzieje w Nowym Roku!
– Dziękuję i nawzajem, panie kapitanie! – Dorożkarz ściskał mocno dłoń Mocka.
– Ale nie myśl, Pohler – dodał z uśmiechem – że ja jestem taki delikatny, na jakiego wyglądam. Nie wypytywałem cię, bo już mnie nudzą te wszystkie haniebne opowieści. Prywatna historia mieszkańców tego miasta to historia grzechu i kompromitacji. Mam głowę tak pełną tych zdarzeń, że kolejne już się w niej nie mieszczą. Idź z Bogiem, Pohler, i grzesz więcej, tylko po cichu, i nie właź w oczy żadnemu gestapowcowi.
– Dzisiaj też mnie pan potraktował jak człowieka. Powiedział pan nawet temu odźwiernemu, że jestem pańskim człowiekiem. A ja panu powiem, że jak pan zechce, to nim będę. Tu pod dworcem zawsze się dużo dzieje, a ja mam zawsze oczy szeroko otwarte. Ale tylko dla pana.
– No to posłuchaj, Heinrich – powiedział Mock po chwili zastanowienia i podał Pohlerowi swoją wizytówkę – jeśli jakikolwiek odmieniec przyjedzie na Morgenzeile, to dasz mi znać, dobrze? Nieważne, czy będzie mówił po śląsku, czy w języku Apaczów, rozumiemy się?
– Oczywiście. – Pohler otworzył drzwi auta. – Dobranoc, panie kapitanie!
– Dobranoc, Heinrich.
Mock roześmiał się jeszcze głośniej. I jeszcze raz. Jego radosny głos obijał się echem w automobilu. Dzisiaj mimo wszystko szczęście mu sprzyjało. Najpierw uniknął pastora Krebsa, a potem znalazł nowego informatora. Nieźle jak na jeden wieczór! Pal licho jakiegoś bezczelnego famulusa! Dobry duch, eudajmon, podpowiedział mu dzisiaj dwa razy: po raz pierwszy, kiedy nazwał Pohlera „swoim człowiekiem” przy kamerdynerze Gorsegnerze, a po raz drugi, gdy się powstrzymał od wypowiedzenia pewnego zdania, gdy fiakier wciąż się upewniał, czy Mock go poznaje. Powstrzymał się od wygłoszenia pewnego porównania i dzięki tej wstrzemięźliwości zyskał nowego cennego informatora. Gdyby je przytoczył, utraciłby na pewno życzliwość Pohlera. Ta maksyma miała brzmieć: „Co ty się tak dziwisz, że ciebie nie poznaję. Myślisz, że łatwo jest odróżnić w gnojowisku pojedyncze grudki gówna?”
Breslau, niedziela 10 stycznia 1937 roku,
wpół do jedenastej wieczór
Mock nie pojechał do domu, mimo iż wizyta pastora Krebsa na pewno już się skończyła. Siedząc w aucie, bezmyślnie przyglądał się grupie młodych ludzi z nartami i plecakami, pijanej Bibi, która przekomarzała się z Pohlerem, i sprzedawcy kiełbasek, który otwierał co chwila swój kocioł, aby smakowity zapach skusił podróżnych, a jego samego ogrzała gorąca para. Mock wiedział, że te chwile tępego gapienia się na cokolwiek zawsze kończą się gorączkowymi skojarzeniami; że te momenty absolutnego umysłowego bezruchu zaraz uruchomią łańcuchy obrazów. Nie chodziło mu jednak o jakieś oryginalne pomysły, o odkrywcze rozwiązania, nie – jego ambicje były teraz znacznie mniejsze. Chciał po prostu uchwycić jedną tylko myśl, która pojawiła się, gdy Pohler miał opuścić auto, i została przytłumiona przez długie podziękowania fiakra. Spojrzał na zbliżających się do dworca dwóch oficerów w czarnych płaszczach i czapkach z daszkiem. Uderzył się dłonią w czoło. Nie potrafił sobie wyjaśnić, dlaczego właśnie ten widok przypomniał mu tamtą myśl.
Wysiadł z auta i ruszył na dworzec. Nie zwrócił uwagi na uśmiechniętą Bibi, jej chudą koleżankę i sprzedawcę kiełbasek. Rozejrzał się po holu, zamkniętym przez półkoliste sklepienie, i dostrzegł swój cel – maszt z tablicami rozkładu jazdy ze sztywnego lakierowanego kartonu. Wisiały one, przyczepione swymi dłuższymi bokami do ruchomego pierścienia. Podszedł do tablic i zaczął je przerzucać, a one stukały o siebie, wzbudzając zainteresowanie jakiegoś jegomościa, którego głupawy uśmiech i zaczerwienione oczy wskazywały, że nie skończył on jeszcze świętowania Nowego Roku. Mock znalazł właściwą tablicę z popołudniowymi i wieczornymi przyjazdami pociągów na wrocławski Dworzec Główny. Jego wzrok szybko trafił na podkreślone kursy pociągów zagranicznych. Jeden jedyny przybywał do Wrocławia przed dziesiątą wieczór, czyli około godziny, gdy fiakier Pohler zabrał swoje tajemnicze pasażerki. Ekspres, który przyjeżdżał co drugi dzień o wpół do dziesiątej wieczór. Mock wyjął notes opleciony gumką. Starannie wypisał na liniowanej kartce wszelkie informacje o tym pociągu. Podszedł do drugiego masztu z napisem „Odjazdy”, ignorując pijaka, który najwyraźniej chciał od niego pożyczyć na piwo. Tam długo się naszukał, zanim znalazł numer interesującego go ekspresu. Odjeżdżał co drugi dzień z samego rana. Mock zanotował wszystkie stacje pośrednie, a jedną z nich podkreślił, pisząc obok „granica”. Przypomniawszy sobie chwilowe zaćmienie myśli w aucie, dopisał expressis verbis, co ma jutro zrobić: „Zatelefonować na przejście graniczne w Morgenroth”.
Wychodząc z dworca, ujrzał fiakra Pohlera zacinającego konia. Pomachał mu ręką, ale ten go chyba nie zauważył. No cóż, pomyślał z rozbawieniem Mock, nie codziennie przytrafia mu się wieźć pretorianów Hitlera.
W budzie rozparci w niedbałych pozach i z papierosami w dłoniach siedzieli dwaj esesmani, którzy kilka minut wcześniej mijali auto Mocka.
Lwów, poniedziałek 11 stycznia 1937 roku,
godzina siódma wieczór
Mało który porządny i obyczajny mieszkaniec Lwowa wiedział, że w sercu miasta, wśród pięknych i starych kamienic, niedaleko Rynku, prawie pod kopułą kościoła dominikanów, jest miejsce mające niewiele wspólnego z dobrymi obyczajami. Knajpa zwana „Morska Grota” mieściła się na wewnętrznym podwórku okazałej kamienicy przy Dominikańskiej 4. Odwiedzenie tego przybytku wiązało się z dwoma różnymi niebezpieczeństwami. Pierwsze z nich – groźba skręcenia, jeśli nie połamania nóg – czyhało już w nieoświetlonej bramie, prowadzącej na mikroskopijne podwórko. Drugim zagrożeniem byli pijani bywalcy lokalu. Po alkoholu wyznawali miłość całemu światu albo atakowali bliźnich. Co więcej, pijani baciarzy w przypływie agresji chętnie sięgali do kieszeni po nóż sprężynowy albo brzytwę.
Komisarz Edward Popielski nie był obywatelem ani porządnym, ani obyczajnym. Znał dobrze baciarów i zawsze, idąc do tego lokalu, miał przy sobie latarkę, nie mówiąc o rewolwerze browning w kieszeni. Dzisiaj jednak zapomniał i jednego, i drugiego, toteż czuł się dość niepewnie. Trzymał się ściany i usiłował cokolwiek dostrzec w słabym migotaniu poświaty, jaka dochodziła z podwórka od lampy wiszącej nad spelunką. Szedł wolno, krok po kroku, macał stopami śliską powierzchnię i patrzył z troską na swoją lewą rękę, której wciąż nie mógł w pełni rozprostować po fatalnym złamaniu łokcia, którego doświadczył przed dwoma laty. Znacznie mniej się przejmował brakiem broni. Wiedział, że jego pojawienie się w jednej z najgorszych spelun będzie wiadome zaraz wszystkim opryszkom na wschód od placu Halickiego, czyli na Łyczakowie. Działała tu bowiem niezawodna poczta pantoflowa, a charakterystyczną postać łysego komisarza w meloniku i białym szalu znało każde dziecko. Przez szesnaście lat pracy w policji kryminalnej naraził się chojrakom z Łyczakowa nieraz bardzo poważnie, ale żaden bandyta lwowski, pozostający przy zdrowych zmysłach, nie ryzykowałby zamachu na komisarza policji.